TRANSFORMERS: POCZĄTEK. Braci się nie traci? [RECENZJA]
Optimus Prime i Megatron – dwa imiona, które zapisane są złotymi zgłoskami w sercach fanów serii Transformers. Po latach prezentowania ich potyczek na wielkim ekranie w filmach aktorskich producenci Michael Bay i Steven Spielberg postanowili pokazać widzom początki znajomości tego duetu w formie filmu animowanego, którego akcja rozgrywa się w czasach młodości obu bohaterów. W ten sposób wraz z reżyserem Joshem Cooleyem przybliżają powody, dla których przyjaciele stali się arcywrogami.
Korzystając z formuły animacji, wrócono też do pierwszych opowieści o Transformers z lat. 80, powstałych głównie po to, by sprzedać jak najwięcej zabawek firmy Hasbro. (Od razu przyznam, że nie będę mógł odnieść się w tej recenzji do filmu Transformers: The Movie z 1986 roku, uważanego przez wielu za najlepszy film o Transformers, gdyż nie miałem szansy go obejrzeć. Na pewno jednak postaram się na niego zapolować, choć chwilowo zdaje się nieobecny w ogólnodostępnych streamingach).
„Transformers: Początek”: Od przyjaciół do wrogów
Gdy poznajemy Oriona Paxa i D-17, bo tak bohaterowie nazywali się za młodu, przyszli arcywrogowie są dobrymi ziomkami – takimi, z którymi tylko konie kraść. Zdają się świetnie razem bawić, choć z powodu nieokiełznanej natury Oriona dość często wpadają w przeróżne kłopoty, z których ratuje ich zimny spokój D-17. Choć bohaterowi zaczyna wadzić bycie głosem rozsądku w tej relacji, wyraźnie czuć, że obu panom zależy na sobie nawzajem, a wszelkie niesnaski są jedynie szczenięcym przekomarzaniem się. Początek filmu należy zresztą do najprzyjemniejszych części seansu. Relacja bohaterów ma bowiem odpowiedni luz i powiew swobody, dzięki czemu potrafi zarazić młodzieńczą radością.
Główną osią fabuły jest jednak walka z niesprawiedliwością w obliczu rewelacji, które zmieniają postrzeganie otaczającego świata oraz odmienne sposoby na radzenie sobie z problemami, stające się kością niezgody między bohaterami. Z czasem trwania obrazu D-17 coraz silniej zaczyna reagować na zachowania Oriona i denerwować się na to, w jaki sposób przyszło mu żyć. Scenarzyści zdają się przy tym zadawać pytanie, czy prawdziwych przyjaciół, tak jak braci, rzeczywiście się nie traci. Czy bardziej: kiedy następuje punkt bez odwrotu we wzajemnej relacji?
„Transfomers One”: Twoje decyzje pokazują, jakim jesteś człowiekiem/maszyną
Scenarzyści filmu: Eric Pearson, Andrew Barrer i Gabriel Ferrari zdają się wyraźnie sugerować, że to sposoby radzenia sobie z problemami definiują nas jako ludzi, czy w tym wypadku – maszyny. To właśnie dlatego oś fabularna tak wyraźnie zaznacza momenty zwrotne, w których bohaterowie mieli odmienne sposoby radzenia sobie ze stresem. Choć w moim odczuciu przemianie D-17 w Megatrona brakuje dodatkowego elementu, by w pełni wybrzmieć – jak gdyby brakowało momentu, który w 100% przekroczyłaby skalę jego cierpliwości – w wielu scenach zdecydowanie czuć narastający w nim gniew, złość, niepewność i poczucie krzywdy, na które reaguje agresją. To właśnie fakt reagowania w ten sposób staje się przyczynkiem dla scysji, która trwać będzie kolejne dekady. Wydaje się bowiem, że Orion prezentuje odmienną postawę – bardziej stonowaną, nastawioną na dialog i mediacje. W ten sposób Transformers One w niezły sposób pokazuje, że w życiu liczy się to, w jaki sposób podchodzisz do tego, co ci się przytrafia. Możesz patrzeć w przyszłość, chcąc uniknąć błędów przeszłości, albo skupić się na swoim bólu i cierpieniu, próbując złością i agresją zemścić się na tych, którzy wyrządzili ci krzywdę. Choć brzmi to górnolotnie, w świecie Transformers, pełnym głębokich i podniosłych przemów, odnajduje się idealnie.
„Transformers: Początek”: Pstrokata rozwałka
Z poprzednich akapitów może wybrzmieć, jakby Transformers One było dramatem społecznym o przemianach, które zachodzą w każdym z nas wraz z procesem dorastania. Z jednej strony trochę tak jest – w końcu to odmienne spojrzenie dwóch bohaterów na te same sytuacje jest zarzewiem konfliktu, który znamy z serii opowieści o Transformers. Z drugiej – jak na blockbuster przystało – animowani Transformers wypełnieni są licznymi scenami pstrokatej akcji, w której oglądamy wydarzenia z tak wielu kątów i w tak dynamicznym montażu, że czasami aż trudno się połapać, co dokładnie dzieje się na ekranie.
Niektóre elementy świata przedstawionego przywodzą na myśl estetykę prequeli Gwiezdnych wojen – ze scenami wyścigów czy wielkiego szybu przemysłowego, do którego można wpaść niczym w otchłań, by inne przywodziły na myśl vibe filmu Alita: Battle Angel. Sceny walk, choć mają niezłą choreografię, nie są jednak na tyle innowacyjne i świeże, by zapadły nam w głowach na dłużej. Podobne rozwiązania już wielokrotnie widzieliśmy na ekranie i film idzie raczej utartą ścieżką, niż wytycza nowe kierunki. Najlepiej wizualnie wypadają chyba sceny ze wspomnień z bitwy o planetę, w której obrazy wyglądają jak nałożone na drobinki piasku, co daje bardzo ciekawy efekt.
„Transformers Początek”: Głos(y) rozsądku
Polski dystrybutor zrobił widzom przysługę i wprowadził film na ekrany w dwóch wersjach językowych – polskiej i angielskiej. Ja wybrałem się na tę drugą i muszę przyznać, że oryginalna obsada głosowa daje radę, widać, że bawią się swoimi postaciami. Choć momentami ich tembr głosu jest nieco zbyt charakterystyczny, przez co w niektórych momentach seansu niemal widzimy przed oczami nie bohatera, a rzeczywistego aktora lub rzeczywistą aktorkę.
W szczególności głos Scarlett Johansson wydaje się nieco nie pasować do świata przedstawionego – jest równocześnie zbyt charakterystyczny, jak i zbyt poważny, zbyt dorosły, by wcielać się w postać, którą przyszło jej grać. Co ciekawe – podobne zjawisko miało miejsce, gdy słuchało się Chrisa Hemswortha – z tą znaczącą różnicą, że przez większość seansu aktor tak moduluje głosem, że oddaje nowy rys bohatera i tylko w kilku scenach wyraźnie staje się Chrisem na pełnej.
Dużo lepiej radzi sobie Brian Tyree Henry, który wielokrotnie stapia się ze swoją postacią. Zaskakująco dobrze wypada też Keegan-Michael Key, który wydaje się pływać w tym świecie jak ryba w wodzie, ładnie maskując się za swoim bohaterem. Najlepszą robotę wykonał Jon Hamm, który tak pięknie modulował i bawił się swoim głosem, że przez cały seans myślałem, że to Antony Starr, z jego charakterystycznym sposobem mówienia Homelandera z The Boys.
„Transformers One” – oceniam nowy film ze świata Hasbro
Nowa odsłona Transformers to film lekki, łatwy i przyjemny, który choć zahacza o poważne tematy, robi to w szatach kina akcji korzystającego z utartych rozwiązań. Nic w trakcie seansu szczególnie nas nie zdziwi ani nie zaskoczy, a jedynie da to, czego mogliśmy się spodziewać. Mam przez to wrażenie, że Transformers One to film idealny do samolotu – niby jest pstrokato, bombastycznie i dynamicznie, ale nie mam poczucia, żeby akurat ta odsłona wymagała największego z możliwych ekranów. Na dodatek to film niewymagający, który lekko wchodzi, umilając nam czas podróży w przestworzach, ale potem równie szybko uleci z umysłu, gdyż zapewnił niezłą rozrywkę jedynie na czas swojego trwania.
W personalnym rankingu filmów serii nowa odsłona znajdzie się więc gdzieś w połowie stawki. Choć nie będzie to mój ulubiony film z serii Transformers, nie żałuję czasu spędzonego z tymi bohaterami. Lekka, popcornowa rozrywka też jest nam bowiem potrzebna. W swojej recenzji Transformers: The Rise of the Beasts pisałem, że to „niezła baja” i „porządny blockbuster”. Tym razem nie użyję żadnego z tych słów, bo Transformers One jest po prostu zwyczajnie w porządku. Tylko tyle i aż tyle. Ale czasem tyle właśnie wystarcza.
Równocześnie mam wrażenie, że co bym nie pisał, Transformers ONne to pewnie pozycja obowiązkowa dla fanów serii, więc nie muszę ich szczególnie zachęcać. Reszta odbiorców może skusić się na ten seans, ale niekoniecznie musi. Jeśli jednak to zrobicie, pamiętajcie, żeby zostać do końca napisów końcowych na najlepszą przemowę całego filmu, w prostych słowach wyjaśniającą pewną bardzo charakterystyczną nazwę.