THE MEG. Statham kontra gigantyczny rekin
W języku angielskim istnieje idealne określenie dla filmów pokroju The Meg – over the top. Po polsku można by powiedzieć “przesadzony”, ale wyraźnie czuć w nim negatywne zabarwienie, podczas gdy w over the top da się zmieścić intencjonalne zaklinanie rzeczywistości na potrzeby czystej rozrywki i dokładnie tym jest nowe dziecko jednego z ostatnich twardzieli w Hollywood – Jasona Stathama.
Jest jeszcze jedno celne określenie, tym razem z języka filmoznawców, które doskonale oddaje esencję The Meg – przeskoczenie… rekina. To nawiązanie do sitcomu Happy Days z 1977 roku, który z czasem oddalał się w coraz mniej realistyczne rewiry, aż wreszcie w dwudziestym trzecim odcinku piątego sezonu jeden z bohaterów przeskoczył nad rekinem na wodnych nartach. Od tego momentu nikt już nie mógł traktować serialu poważnie i właśnie tego rodzaju zwroty akcji określa się dzisiaj mianem “przeskoczenia rekina”. W przypadku filmu Jona Turteltauba kluczowe jest natomiast przyjęcie za fakt tego, że każdy jeden rekin zostaje przeskoczony z premedytacją.
Reżyser bez wątpienia ma świadomość, że aktualnie w filmach z gatunku animal attack panuje bezwzględna dominacja rekinów, ale są to zawsze produkcje skromne, bliskie estetyce kina niskobudżetowego. Pomysł musiał być natomiast taki, żeby wszystkich tych fanów Rekinado i tym podobnych (a przecież jest ich niemało) przyciągnąć do produkcji z wyższym budżetem (ponad sto pięćdziesiąt milionów dolarów), ale nie pozbawiać ich absurdu, dla którego dotąd znosili fatalne efekty CGI. Powstała więc rzadka hybryda kina klasy B z blockbusterem i pewnie dwadzieścia lat temu jedno wykluczałoby drugie, ale dzisiaj, w dobie żeru na sentymentach do poprzednich dekad, absolutnie nic tutaj nie zgrzyta.
Meg – jak pieszczotliwie Statham określa megalodona – może być nieco trudniejszy do przyswojenia dla tych, którzy nie znają tej perspektywy i nie potrafią dostrzec, jak bardzo samoświadomy kiczu emanującego od każdej minuty tego filmu jest jego twórca. Jeżeli będziecie mieć wrażenie, że scenariusz jest dziurawy jak poszycie kutra rybackiego po spotkaniu z Megiem, to tylko dlatego, że tak mieliście się poczuć. Jeżeli przyjdzie wam do głowy, że cofnęliście się w czasie i oglądacie jeden z niedorzecznych blockbusterów typowych dla lat 90. (na przykład Speed 2 albo Wulkan), to właśnie dlatego, że w taki nastrój mieliście zostać wprowadzeni. Historia The Meg sięga zresztą tamtych czasów, bo o powstaniu tego filmu mówiono już dwadzieścia lat temu, a jego reżyserem miał zostać właśnie Jan de Bont, twórca obu części Speed, a także takich dzieł jak Twister i Lara Croft Tomb Raider: Kolebka życia. Warto to podkreślić, bo sądząc po komentarzach w sieci, duża część publiczności spodziewała się thrillera na miarę Szczęk, ale jeżeli już, to The Meg bliżej do porównywalnie absurdalnych Szczęk 3. Popatrzcie zresztą na grafikę umieszczoną na samej górze tekstu – przecież to wygląda jak kadr z odcinka Jonny’ego Questa.
Podobne wpisy
O tym, że wszystko jest pod kontrolą, co jakiś czas przypominają nam wydarzenia na ekranie. Kiedy na przykład do zniechęconego poprzednimi doświadczeniami Jonasa (Statham) wysłana zostaje delegacja w celu zwerbowania go do misji ratunkowej, łatwo się domyślić, że najpierw się nie zgodzi, później dostanie lukratywną propozycję finansową, znowu się nie zgodzi, więc przypuszczony zostanie atak na jego standardy moralne i… Jonas również jest w pełni świadom powszechności tej banalnej kliszy, więc sam ją recytuje, uprzedzając nieproszonych gości. Podobnych zagrań jest mnóstwo, nawet w finale, kiedy ponura muzyka i kamera schodząca pod powierzchnię wody mają sugerować standardowe, ostatnie spojrzenie na jednak nie do końca martwego przeciwnika, zostawiając tym samym otwartą furtkę dla kolejnej części. Zamiast tego dostajemy… po prostu napisy końcowe.
W wykreowaniu tego specyficznego świata pomaga doskonale dobrana obsada. Statham to typowy mięśniak o złotym sercu, który nawet gdyby miał przeprowadzić staruszkę na drugą stronę ulicy, wolałby wysadzić w powietrze połowę miasta, zamiast czekać na zielone światło, ale nikt inny nie mógłby zostać głównym bohaterem takiej historii. Na drugim planie brylują Bingbing Li, która dotąd nie miała szczęścia do hollywoodzkich przebojów (wystąpiła w fatalnych Resident Evil: Retrybucja i Transformers: Wiek zagłady); Cliff Curtis znany z serialu Fear the Walking Dead; Rainn Wilson – aktor komediowy ze świetnymi rolami w Biurze, Juno czy Super – a także Ruby Rose, przyszła Batwoman, która doskonale zaprezentowała się jako przeciwniczka Johna Wicka w drugiej odsłonie jego krucjaty.
Prognozy dawały The Meg szanse na dwadzieścia milionów dolarów podczas pierwszego weekendu w amerykańskich kinach. Ostatecznie kwota wyniosła dwa razy więcej – to najlepszy wynik w całym dorobku Jasona Stathama. Tak korzystne liczby mogą być efektem trwającej od lat kampanii internetowej, która na pewnym etapie zebrała nawet sześćdziesiąt pięć tysięcy podpisów pod petycją z prośbą o zekranizowanie filmu (jego pierwowzorem jest Meg: A Novel of Deep Terror Steve’a Altena, w polskim wydaniu: Meg. Potwór z głębin), ale może wynikać także z nowego zjawiska, które kiedy jakiś historyk nazwie postfilmem klasy B albo czymś podobnym. To film stylizowany na “tak zły, że aż dobry”, ale wyposażony w przyzwoity budżet i solidną obsadę, okraszony świetnymi zdjęciami, tandetny z założenia i umiejętnie ową tandetą zabawiający widzów. W moim odczuciu lepiej niezobowiązującej rozrywki nie da się nakręcić i mam nadzieję, że jednak megalodon ponownie podniesie się z dna głębin. Wydaje się zresztą, że tak satysfakcjonujący wynik finansowy nie pozwoli mu prędko odejść w zapomnienie.