KLESZCZE. Kultowy klasyk science fiction horroru ery VHS
Jak łatwo o uzależnienie, wie każdy, kto rozpoczyna poranek kroplówką z espresso, wiedzą to fani aspartamu przeżuwający osiem opakowań orbitek dziennie, wiedzą to także ryczące czterdziestki-singielki wciągające nosem skruszoną czekoladę dla endorfinowego uderzenia oraz heroiniści aplikujący igłę w gałkę oczną – co kto lubi, twój czas, twoje zdrowie, twoje pieniądze. Jak pewnie zauważyliście, przez ostatnie kilka tygodni nie było nowych odsłon w tym ociekającym kultem dziale. Powód prozaiczny, sam miałem problem z uzależnieniem od VHS-owego, wielogatunkowego kompotu i gdy się zapomniałem, potrafiłem cały weekend spędzić na pełnym haju, oglądając film za filmem, ku niezadowoleniu mojej lepszej połowy.
Podobno VHS-owe klasyki ostro pozdzierały moją głowicę: przestałem się golić, paliłem dwie paczki Męskich bez filtra, a po biurze zacząłem chodzić na bosaka, za to w podkoszulku i z berettą za pasem – w razie ataku niemieckich terrorystów z brytyjskim akcentem. Gdy po raz kolejny próbowałem pocałować moją kobietę nie wyciągając wykałaczki z ust, Jadzia powiedziała basta i wysłała mnie na detoks w szczęśliwej krainie TVN-owskich seriali i amerykańskich nowości filmowych z gatunku, jak to określiła, „new wave indie social cinema” – co tłumaczy moją kilkutygodniową nieobecność. Gdy kuracja nie przyniosła spodziewanych rezultatów (miotałem się niczym Arnie w „Total Recall”: „Let me go….aghhhhh!!!”), Jadzia podziękowała mi za współpracę, a ja, podłączony przez euro-złącze niczym przez kaniulę dożylną, przez ostatni miesiąc topiłem smutki w radosnej krainie VHS – Hitachi, pozwól żyć!!! Jednym z tytułów – okazał się bardzo na czasie, bo traktował o narkotykach i niebezpieczeństwie z nimi związanym (tak, wiem o istnieniu “Brain Damage“) – były “Kleszcze”, czyli B-klasowy klasyk z 1993 roku.
Tematyczne połączenie leśnych pasożytów z GMO marihuaną i gangsterami to potencjalny hicior i nie inaczej jest w tym przypadku. No, ale od początku: grupka nastolatków z problemami zostaje oddelegowana do jakiegoś zapyziałego leśnego ośrodka, gdzie to mają pozbyć się trosk i problemów, walczyć z uzależnieniami i pracować nad własnym charakterem. Stan załogowy, będący podrasowaną wersją nastolatków z filmów Johna Hughesa, aż prosi się o brutalną śmierć ze strony krwiożerczych pajęczaków. Kogo tam nie było – szlachetny sympatyczny rudzielec, delikatna cnotka, przyszła samotna matka piątki dzieci, latino cwaniaczek i przyszła ofiara brooklyńskich zatargów pomiędzy gangami. Cała idea wyjazdu oczywiście pretekstowa i mega durna, jeden z bohaterów jedzie do lasu, aby leczyć stany lękowe, trzeba dodać, że owe stany lękowe wywołane zostały tym, że lata wcześniej zgubił się w lesie, co spowodowało o chłopaka taką traumę, że dorobił się agorafobii – leśna głusza powoduje strach przed otwartymi przestrzeniami w mieście? Jak to? Tak to, Los Angeles to betonowa dżungla – you’re down in the jungle baby, you’re gonna dieee, jak skrzeczał Axl Rose. Czym się strułeś, tym się lecz, więc rudy bobik jedzie do lasu na terapię szokową – dosłownie, bo spotkania ze zmutowanymi kleszczami inaczej nazwać nie można.
Skoro już przy kleszczach jesteśmy, jak powszechnie wiadomo, cholerstwo to straszne – trzy stadia rozwoju (larwa, nimfa, imago), w każdej jednej musi wyssać krew kręgowca – już jakiś przyrodniczy dokument o tych pajęczakach czy kilka zdjęć z google pictures może robić za solidny horror. Zwykły pospolity kleszcz to jednak za mało i trzeba dziada zmutować jakąś chemiczną breją na porost marihuany (tak to jest, gdy się uprawia siuwor w lesie); w rezultacie kleszcze z małych, kilkumilimetrowych żyjątek zmieniają się w potwory wielkości melona i atakują wszystko, co stanie na ich drodze. Jeśli ofiarą jest osoba na sterydach, to i kleszcze odpowiednio przybierają na masie – scena z kleszczem rozwijającym się w ciele ofiary, a następnie rozrywającym na strzępy ludzki korpus do dziś budzi podziw swoją pomysłowością. Jest kilka scen, które są zwyczajnie cholernie mocne, zwłaszcza ta z psem oraz mniej znanym bratem znanego reżysera, czyli Clintem Howardem (swoją droga, jeden z moich ulubionych aktorów), który po ataku kleszcza na twarz wygląda tylko trochę gorzej niż zwykle.
Należy dodać, że kleszcze nie są jedynym villainem w filmie, bo jest nim także elokwentny, bardzo kulturalny i absolutnie bezwzględny biznesmen, który w wolnych chwilach jest baronem narkotykowym, a wtóruje mu rednecki pomagier idiota – czyli jak w życiu. Cały patent z uprawą zielska jest oczywiście mega idiotyczny, bo tak jak kocham serial o nauczycielu chemii produkującym metamfetaminę, kupuję w ciemno ideę pracownika rządowego na immunitecie, szmuglującego koks z Ameryki Południowej, tak Gordon Geeko uprawiający gandzię na jakimś leśnym zadupiu do mnie nie trafia. Weed is good? Poważnie? Takie rzeczy hodują studenci w szklarniach gdzieś na osiedlowych działkach, ewentualnie w akademiku, a nie wyrafinowani biznesmeni/gangsterzy – stara szafa, doniczki, dobrej jakości ziemia, sterylne torby, folia aluminiowa, żarówki rtęciowe, dobry wentylator… ehm, znaczy się, ja tam się nie znam, tak tylko mówię.
Narkotyki to zło, podobne zdanie na ich temat ma także reżyser, ale trzeba zauważyć, że w jego żyłach płynie libertariańska, nieskażona boreliozą krew, bo Tony Randel bardzo świadomie krytykuje wszelakie zakazy nałożone przez państwo na używki. Oto bowiem biznesmen, nie mogąc produkować towaru legalnie, w odpowiednich warunkach, w pełni ekologicznie, zostaje zmuszony do wejścia na drogę bezprawia, gdzie uprawia marihuanę w partyzanckich warunkach, a w walce o przetrwanie zmuszony jest używać środków chemicznych dla szybszego wzrostu roślin, co w konsekwencji prowadzi do tragedii. Obecność wyrośniętych, odgryzających kończyny kleszczy pełni tutaj rolę symbolu – ten krwiożerczy kleszcz to tak naprawdę przestępczość tocząca wspaniały jankeski kraj.
Tego typu zakazy zawsze prowadzą do eskalacji przemocy, mógłbym zacząć wywód na temat zgubnych skutków amerykańskiej prohibicji w latach 1919 – 1933, której jedynymi beneficjentami byli chyba tylko gangsterzy i producenci trumien, ale podam przykład bliższy memu sercu – uwaga, historia oparta na faktach. Moja prababcia Antonia, która z całego serca nienawidziła komunistycznych władz, po upadku ZSRR wyemigrowała z zielonej Ukrainy, by ostatnie lata swego życia spędzić w kapitalistycznej Polsce. Szybko sobie zyskała szacunek w miejscowym kole gospodyń wiejskich jako wytrawna specjalistka od wypieków, konkurując z kilkoma innymi paniami o tytuł mistrzyni pieczenia szerokiej gamy ciast z makiem – do dziś pamiętam, jak chciałem dać dziewczynie drożdżówkę za buziaka, ale pokusa makowego smakołyku była nie do odparcia. No właśnie, z makiem w sklepach było krucho swego czasu – ten cholerny Jarocin!!! – a uprawa makówek surowo zakazana i bez specjalnych pozwoleń przed naszą miejscowością stanęło widmo makowego głodu. Zaradna babcia obsiała więc poletko kilkoma rzędami kukurydzy, a w środku zasiała mak i już wkrótce Antonia stała się prawdziwym baronem makowym w okolicy – sprzedaż maku luzem, drożdżówki, placki, szmuglowanie słomy makowej (zawsze się dziwiła, na co tokomu). Problem się zrobił w momencie, gdy baby z koła gospodyń zaczęły być zazdrosne o sukcesy Antoni i poczęły na lewo kręcić własne rolady makowe.
To była prawdziwa wojna: niszczone plony, ostrzały z płonących zniczy, kradzione berety, zasadzki na roratach – miejscowy proboszcz nie nadążał z rozgrzeszaniem: „Czy wyrzeka się babcia…”, bach, kolejna ofiara makowego głodu kończyła z przebitym kołem od Jubilata 2. Przemocy nie było końca, nawet jedna z najtwardszych, Józia Rybacka, dokonała żywota na kukurydzianym polu, a sama babcia Antonia poległa w swoim oczku wodnym, z wałkiem do ciasta w dłoni (say hello to my little friend!). Tej tragedii można było uniknąć, wie o tym także reżyser “Kleszczy”. Wczoraj babcia Antonia, dzisiaj mordercze pajęczaki, a co jutro? Nie pozostało mi nic innego, jak polecić wam „Kleszcze” na jakieś leniwe popołudnie, bo, jak mówią starzy górale, lepsze „Kleszcze” na VHS niż te pod pachą. Od tego pisania absolutnych głupot, czuję się na lekkim filmowym głodzie i chyba zaraz odpalę serię Akademii Policyjnej – siedem części, sporo tego , a ostatnie dwie odsłony są tak złe, że grożą potencjalnym złotym strzałem… ależ ja się dla was poświęcam!