THE DEAD DON’T HURT. Dziki Zachód według Viggo Mortensena [RECENZJA]
W 1999 roku amerykańska pisarka i scenarzystka Gail Simone podzieliła się ze światem przemyśleniami na temat tego, jak traktowane są postaci kobiece w komiksach i filmach superbohaterskich. Simone zauważyła, że na damskich bohaterkach w tego rodzaju tekstach stosuje się tzw. fridging. Termin ten oznacza, że postaci kobiece często poddawane są fikcyjnemu wykorzystywaniu seksualnemu i innym rodzajom przemocy nierzadko doprowadzającym do ich śmierci. Według pisarki autorzy komiksów oraz filmów robią to tylko po to, by umotywować działania męskiego bohatera, co przyczynia się do rozwoju seksizmu w kulturze popularnej. Choć najnowsze dzieło Viggo Mortensena nie jest kinem superbohaterskim, to początkowe jego sceny mogłyby wzburzyć Gail Simone. Druga scena The Dead Don’t Hurt przedstawia bowiem śmierć kobiecej postaci.
Czy oznacza to jednak, że Viggo Mortensen w swoim drugim filmie wykorzystuje wspomniany „fridging”, żeby umotywować działania granego przez siebie bohatera Holgera Olsena? Bynajmniej! The Dead Don’t Hurt to kino praktycznie w 80% skupione na postaci kobiecej. Jest to o tyle oryginalne i odważne, że przecież mamy tu do czynienia z westernem, czyli gatunkiem kojarzonym przede wszystkim z męskimi bohaterami. W The Dead Don’t Hurt mężczyźni jedynie się pojawiają, a gdy już to robią, zawsze w jakiś sposób zakłócają wizję świata Vivienne Le Coudy (fenomenalna Vicky Krieps). Momentami są to zakłócenia wprowadzające do życia głównej bohaterki filmu dawkę optymizmu, jakiejś nadziei, ale w większości przypadków nacechowane są one jednoznacznie negatywnie. Przedstawiona na początku obrazu Mortensena śmierć Vivienne Le Coudy jest więc pewnego rodzaju grą ze schematami. Takich fabularno-stylistycznych dryblingów jest w The Dead Don’t Hurt zdecydowanie więcej.
Podobne:
Nietrudno jest się domyślić, że skoro pierwsze sceny drugiego filmu autorstwa odtwórcy roli słynnego Aragorna z legendarnej już serii Władca Pierścieni ukazują śmierć głównej tego obrazu bohaterki, to mamy tu do czynienia z jakiegoś rodzaju nielinearnością fabuły. Brak zachowania tradycyjnej dla westernu liniowości wydarzeń stanowi kolejną kiwkę Mortensena. W ostatecznym rozrachunku jest to zabieg udany, chociaż nierzadko odnosi się wrażenie, że wszystkie te czasowe skoki niepotrzebnie komplikują i rozcieńczają skądinąd piękną w swej prostocie oraz gęstą od emocji historię. Być może alinearność fabuły niejako usprawniła pomysł Mortensena, by wplatać w nią interesujące motywy fantastyczne. Pojawiający się więc co jakiś czas na ekranie średniowieczny rycerz na koniu to element baśniowy – symbol bezpieczeństwa, siły i niezależności, ale także, jak się okazało, doskonały sposób, aby sprawić niespodziankę wszystkim fanom Władcy Pierścieni! Rycerz w The Dead Don’t Hurt wyposażony jest bowiem w słynnego Andurila.
Następny zwód Mortensena w podejściu do westernowych schematów polega na skupieniu uwagi na roli europejskich imigrantów w kształtowaniu jednego z najpotężniejszych dziś krajów świata. Główni bohaterowie The Dead Don’t Heart pochodzą przecież z Francji oraz Danii, z kolei Amerykanie ukazani są tutaj przede wszystkim jako skorumpowani i niegodziwi bandyci. Europocentryzm Mortensena w jego najnowszym westernie świadczy o niezwykłej świadomości, ale też dużej odwadze reżysera, ponieważ najpewniej ostatnim wielkim filmem w tym gatunku traktującym o imigrantach ze Starego Kontynentu były „nagrodzone” nominacjami do 5 Złotych Malin (zgarnął jedną, za reżyserię), powstałe ponad 40 lat temu Wrota niebios (1980) Michaela Cimino. Europejskość The Dead Don’t Hurt czuje się jednak nie tylko dzięki postaciom. Film wyreżyserowany, napisany i skomponowany (Viggo napisał do niego również muzykę) jest w bardzo subtelny, łagodny, spokojny, nastrojowy i romantyczny sposób. To z pewnością cechy kinematografii Starego Kontynentu, a nie tej dzikiej, brutalnej, amerykańskiej spod znaku rewolwerów i ostróg.
Czy wszystkie wymienione powyżej zabiegi Viggo Mortensena widoczne w The Dead Don’t Hurt oznaczają, że ten stanął do rewolwerowego pojedynku z legendarnym, świętym wręcz gatunkiem? Że właśnie oberwał lub posłał kulkę? Nie! Nie ma żadnego pojedynku. Żaden grabarz z miarą nie podbiegnie zaraz do ledwo dychającego kowboja, by już wkrótce na szybko zbić dla niego trumnę. The Dead Don’t Hurt – korzystając ze wszystkich swoich wolt – jest zaskakująco oddany westernowej tradycji. Jest to bowiem film zrodzony z miłości do saloonów, ratuszów, kościółka, piasku i przetaczających się przez okolicę tumbleweedów, zauważający inną perspektywę oraz innych bohaterów, którym po prostu nie oddano dotychczas należnej im sprawiedliwości.