JESZCZE JEST CZAS. Udany debiut reżyserski Viggo Mortensena
Po zdobyciu trzech nominacji do Oscara na przestrzeni 11 lat i osiągnięciu statusu jednego z najbardziej cenionych aktorów w Hollywood Viggo Mortensen – podobnie jak wielu jego kolegów po fachu – postanowił spróbować swoich sił jako reżyser. Jeszcze jest czas zaczął pisać w 2015 roku, wracając z pogrzebu matki, dlatego w jego debiucie po drugiej stronie kamery znajdziemy wiele zaczerpniętych z życia faktów i emocji.
Bohaterem Jeszcze jest czas jest John Peterson (w tej roli sam Mortensen), który do swojego domu w Kalifornii ściąga pogrążającego się w demencji ojca Willisa (Lance Henriksen), konserwatywnego i agresywnego farmera, który w przeszłości znęcał się psychicznie nad Johnem, jego matką i siostrą. Za sprawą licznych retrospekcji dowiadujemy się, jakim mężczyzną był w młodości Willis Peterson i jak dysfunkcyjna była jego relacja z żoną i dziećmi. Debiutujący w fotelu reżysera Mortensen z wielkim wyczuciem opowiada o pełnej turbulencji więzi Johna i Willisa, a pewien dystans do współczesności zyskuje właśnie dzięki gęsto rozsianym scenom z przeszłości rodziny Petersonów. Odpychający, wulgarny i bezczelny Willis to rodzic, którego nie życzylibyśmy najgorszemu wrogowi, ale żyjący w homoseksualnym małżeństwie John – mimo nieustannych obelg i poniżania – nie potrafi odciąć się od synowskiego obowiązku i cierpliwie znosi afronty ze strony niedołężnego już psychicznie ojca.
Jeszcze jest czas opowiada właśnie o tym poczuciu obowiązku, które najczęściej odczuwają wobec swoich rodziców dorosłe już dzieci. W reżyserskim debiucie Mortensena ociera się ono wręcz o pewien rodzaj świadomego masochizmu – z wypowiedzi Johna możemy wywnioskować, że już jako dorosłemu mężczyźnie zdarzało mu się ulegać prowokacjom ojca, ale tym razem nie zamierza sobie na to pozwolić. Sprowadza Willisa do swojego domu, w którym żyje z mężczyzną i około dwunastoletnią córką z poprzedniego związku, wiedząc, na co stać mocno posuniętego już w latach ojca. A nienawistne tyrady starego farmera naprawdę potrafią zaboleć – i to nie tylko bohaterów, ale i widzów, którzy z łatwością mogą sympatyzować z kochającą się rodziną Johna. Główny bohater nie zamierza jednak poddać się bez walki – z godnością znosi zniewagi ojca, poprawia go, gdy ten myli imiona i fakty, z niesamowitym spokojem zbywa niewybredne zaczepki. Ale przecież nie można wytrzymywać czegoś takiego w nieskończoność, prawda?
Lance Henriksen jest niepokojąco wiarygodny w roli ojca-bydlaka – bo trudno tego człowieka nazwać bardziej eufemistycznie. Willis to frustrat, sadysta, mizogin, homofob i pełen kompleksów cham, do którego nie sposób poczuć choćby krztynę sympatii. Wielu było bohaterów filmowych, którzy przez większość czasu zachowywali się odpychająco, ale w jednej czy dwóch scenach potrafili przemówić ludzkim głosem – jednak nie Willis. Ojciec Johna to człowiek zepsuty do szpiku kości, ale najwyraźniej nie dość zły, by na zawsze odepchnąć od siebie maltretowanego przez lata syna. Viggo Mortensen, portretując Johna z czułością i stonowaną godnością, jest bardziej kronikarzem niż moralistą. Nie piętnuje ani nie gloryfikuje jakichkolwiek postaw – z uwagą przedstawia relację ojca i syna, ukazując jej stopniową dekompozycję na przestrzeni lat. Choć nie pozostawia wątpliwości, kto w tym układzie był ofiarą, daleki jest od oceniania postępowania Johna i Willisa.
Mortensen swoim debiutem pokazuje, że jest bardzo sprawnym filmowcem i uważnym obserwatorem, a przy okazji nie obawia się przedstawiania na ekranie trudnych emocji i nieoczywistych bohaterów. Ale czy Jeszcze jest czas to dzieło wystarczająco oryginalne, by faktycznie zapaść w pamięć? Chyba tylko ze względu na kreację Henriksena, która ze względu na swój skrajnie negatywny wydźwięk zostaje z widzem na długo. Reżyserski debiut Viggo Mortensena można uznać za ze wszech miar udany, choć chyba zbyt skromny i wyciszony, by mógł wywrzeć na oglądających trwałe wrażenie.