search
REKLAMA
Recenzje

THE BRIDGE (2006). Ostatnie chwile na moście Golden Gate

Karolina Chymkowska

9 lipca 2017

REKLAMA

Uświadomiłem sobie, że wszystko, co wydawało mi się nie do naprawienia w moim życiu… było do naprawienia jak najbardziej. Z wyjątkiem tego, że właśnie skoczyłem.

Ken Baldwin, który przeżył samobójczy skok z mostu Golden Gate

Wszyscy kojarzymy majestatyczną, potężną sylwetkę mostu Golden Gate, rozciągającego się nad cieśniną łączącą zatokę San Francisco z oceanem. Tak często widywaliśmy ją na ekranach kin, w Twierdzy, w Zawrocie głowy, w Brudnym Harrym, w Wywiadzie z wampirem… Most jest otoczony ponurą sławą. Kiedy w 2003 roku powstał artykuł Jumpers, opublikowany w “The New Yorker”, który miał zainspirować nakręcenie  filmu dokumentalnego The Bridge – liczba samobójców sięgnęła pułapu 1 200 łącznie. Jednak dopiero w kwietniu 2017 rozpoczęła się budowa barierek zabezpieczających.

Upadek trwa około czterech sekund – tyle zajmuje pokonanie 75 metrów, by uderzyć w powierzchnię wody z prędkością 120 km/h. Skok przeżywa ok. 5% samobójców, przy czym część z nich tonie bądź umiera z powodu wychłodzenia organizmu. Nielicznym, jak Ken Baldwin, udaje się przeżyć. Rzadko kiedy żałują, że ponieśli porażkę. Kevin Hines w trakcie lotu zmienił zdanie i w ciągu tych kilku cennych sekund zmienił pozycję tak, by uderzyć w taflę wody nogami, a nie głową. W wywiadzie dla twórców dokumentu mówi, że niewiele by to pomogło, gdyby nie wylądował na przepływającej foce. Uznał, że obecność foki była znakiem od Boga.

Brytyjsko-amerykańska koprodukcja The Bridge z 2006 roku powstała po zmontowaniu materiału z 10 tysięcy godzin nagrania. Wiadomo, że w 2004 roku doszło do 24 udokumentowanych samobójstw na moście Golden Gate. Na filmie zarejestrowano 23 przypadki. Wokół nich – zebrane wypowiedzi bliskich, świadków, wspomnienia, pytania – dlaczego? I dlaczego w taki właśnie sposób? Każdy z filmowców odbył wcześniej szkolenie, w jaki sposób odnosić się do samobójców. Jeżeli mieli taką możliwość, interweniowali, co w sześciu przypadkach okazało się skuteczne. Czasami, jak widać na filmie, w porę zareagowali przechodnie. Ale niepokojąco często wszystko dzieje się bez zapowiedzi. Tłum ludzi, robią zdjęcia, śmieją się, uprawiają jogging, rozmawiają przez telefon. I nagle jedna z tych osób wspina się na barierkę, przerzuca nogi i skacze. Tak po prostu. Bez ostrzeżenia. W ułamku sekundy i bez czasu na negocjacje.

Im dłużej ogląda się The Bridge, tym bliżsi stają się nam jego bohaterowie. O czym moglibyśmy porozmawiać z Lisą? Czy Gene mógłby zostać naszym przyjacielem? Uczestniczymy po części w ich życiu i również w ich śmierci, patrząc, jak każde z nich po kolei decyduje się na skok. Gene podchodzi do barierki kilka razy, spogląda w dół, niecierpliwie odgarnia długie, czarne włosy, rozwiewane przez wiatr. Lisa decyduje się błyskawicznie, na twarzy ma szeroki uśmiech, jakby wreszcie wyzwoliła się z dręczącej ją choroby, poczuła kompletna i wolna. Patrzymy jak bezradni obserwatorzy. Patrzymy jak świadkowie niezwykle intymnych momentów cierpienia. Patrzymy i próbujemy zrozumieć, pojąć i zapamiętać. Żeby niczego nie przeoczyć kiedyś, jakoś, by nigdy nie znaleźć się w miejscu tego brata, tej matki, tej przyjaciółki, nawracających obsesyjnie myślami do siebie – wtedy, bo może dałoby się coś zrobić? Powiedzieć? Zareagować? Pomóc? The Bridge zestawia, kadr obok kadru, nieprawdopodobną samotność zatrzymanych w czasie samobójców i tych, którzy ich kochali, troszczyli się o nich, tęsknią za nimi – i trwają dalej, pozostawieni, w poczuciu winy, w niepewności, usiłując rozliczyć się z tym, co zrobili, i przede wszystkim z tym, czego nie zrobili.

Philip podszedł do tego jak do zadania, które chciał wykonać jak najlepiej. Po dwóch nieudanych próbach był zdeterminowany, by trzecia się powiodła. Nie krył tego. Jego zamiary były znane rodzicom, lekarzom. Mogli go trzymać w zamknięciu i obserwować 24 godziny na dobę, jednak postanowili pogodzić się z tym, że dotarł do punktu, w którym nie był w stanie znieść cierpienia, rak przeżerał jego duszę tak, jak potrafi przeżerać ciało. Uznał, że most Golden Gate daje mu największe szanse na powodzenie. Miał rację. Widzimy go, jak siedzi na barierce, oparty o jedno z przęseł, patrząc gdzieś poza horyzont. Robi nawet zdjęcia. Przygotowywał się przez dwa tygodnie. To jego moment pożegnania.

“Niektórzy mówią, że ciało jest świątynią. Dla Phila ciało było więzieniem” – mówi jego ojciec.

Jakaś para prosi przechodnia, by zrobił im zdjęcie na tle mostu. Uśmiechają się i tulą do siebie. Surferzy kołyszą się na wodzie, czekając, aż pojawi się korzystna fala. Ptaki obniżają lot. Życie. Pulsujące i prawdziwe, z cichym dramatem w tle – z końcowym punktem czyjejś tragedii, zapoczątkowującej tragedię kogoś innego. Czujemy dyskomfort bezwolnego podglądacza, ale jednocześnie dziwną ulgę, że te osoby, które widzimy w ostatnich chwilach życia, zagubione na moście, zamknięte w świecie własnego bólu, nie są anonimowe. Znamy ich imiona i poznajemy ludzi, którzy się o nich troszczyli. Świadomość, że tacy ludzie istnieli, w dziwny sposób pomaga oswoić to wrażenie nierealnej bezradności, która narasta z każdym kolejnym ujęciem The Bridge. Narasta też wdzięczność, za bycie tu i teraz, za jutro, za psi pysk spoczywający na kolanach, za SMS od przyjaciela wyświetlający się na komórce, za deszcz uderzający o szybę.

Znajdą się i tacy, dla których obejrzenie tego filmu będzie przełomowym momentem decyzji, ostatnią kroplą, właściwą wskazówką czy znakiem, jakiego poszukiwali, by iść i powiedzieć “to koniec”. Stąd też kontrowersje, które ten dokument wzbudził. Tu nie ma jednak celebracji śmierci. Jest celebracja życia i uwypuklenie współobecności jednego i drugiego. Ten koniec istnienia to błysk w czasie, cztery sekundy na taśmie filmowej, których możemy nie dostrzec, jeżeli na chwilę zamkniemy oczy, a w których dla kogoś innego zamknie się cały świat, jaki dotąd znał. To refleksja pełna pokory i smutku, jaką zostawia po sobie The Bridge.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA