search
REKLAMA
Archiwum

TEST PILOTA PIRXA (1978). Kiedy słabość staje się siłą

Adrian Szczypiński

25 sierpnia 2017

REKLAMA

Lem, a za nim Marek Piestrak, przedstawili sytuację, w której doskonałość robota, jego przekonanie o wyższości nad chwiejnym człowiekiem, zostały pokonane właśnie przez ludzką ślamazarność, ludzką niewiedzę, wątpliwości i strach. Precyzyjna, chłodna logika nieliniowca, skonfrontowana z człowieczeństwem, objawiającym się sumą słabości, defektów i wad, poniosła klęskę. Robot nie mógł się wahać czy mieć gorszego dnia. Pirx, usłyszawszy z kasety video pogardliwy osąd ludzkości, dokonany przecież przez wytwór tejże, postanowił walczyć z nieliniowcem na płaszczyźnie, której maszyna nie pojmowała. Siłą człowieka stało się to, z czym zazwyczaj człowiek w sobie walczy. Ten paradoks reżyser oddał przekonująco na ekranie.

Dużo gorzej było z oprawą wizualną. Marek Piestrak jest reżyserem sprawiającym wrażenie faceta, który dużo chce, ale niewiele może i przez to zawsze spada z wysokiego konia. I to czasem niestety w Teście pilota Pirxa wręcz kłuje w oczy. Złożyły się na to ograniczenia budżetowe, jak i specyficzne dla kinowej SF “muzeum wyobraźni”, objawiające się w dużej mierze scenograficznymi anachronizmami, wynikającymi z aktualnego stanu techniki. Po prostu ekranowe gadżety są przyszłościową wersją przedmiotów otaczających twórców. Już “wspaniałe” wyposażenie laboratorium z początku filmu dzisiaj wygląda jak składnica starożytnych oscyloskopów made in Soviet Union.

Podobnie rzecz się ma ze sterówką Goliata. Ekrany komputerów na stanowiskach pilotów wyglądają jak podświetlane tablice flipperów i automatów do gier z lat 80. Natomiast prawdziwe ekrany pełnią rolę telewizorów sprzężonych z kamerami. Wzorem 2001: Odysei kosmicznej, centralny komputer przemawia męskim głosem. Ukłonem w stronę autora literackiego pierwowzoru była komenda wydana przez Caldera komputerowi: “podaj mi obszar podejścia do Saturna według gwiezdnej locji Stanlema”. Najbardziej efektownym elementem scenografii statku jest wielkie okno-ekran, wzorowane zapewne na Star Treku. Z tego serialu zapożyczono też naiwny patent z ruchomymi gwiazdami, symulującymi przemieszczanie się w kosmosie. Rozbawienie budzą dźwignie ciągu, wyglądające jak wajchy przy kolejowych zwrotnicach. Model statku w kosmosie wypuszcza z dyszy płomień jak z palnika, a pierścienie Saturna z bliska przypominają gąbkę.

Nie brak w filmie również takich atrakcji, jak strzelanie laserem dezintegrującym w rój meteorytów – po załatwieniu jednego, nagle pojawiają się cztery następne, mimo że wcześniej ich tam nie było… No i z uporem maniaka Marek Piestrak kazał dołożyć do każdej technologicznej błyskotki irytujące efekty dźwiękowe autorstwa Eugeniusza Rudnika. Jak jakby każde urządzenie najpierw miało brzęczeć, a dopiero potem działać. Rozumiem, że w ten sposób reżyser chciał uzyskać tzw. “efekt science fiction dla masowego widza”, czyli im dziwniej, tym lepiej. Tylko że po latach efekt ten budzi zażenowanie.

Sekwencje ziemskie to również katalog niedoróbek. Przyszłościowa arteria, po której z laboratorium transportowano nieliniowca, to słynna podwrocławska “betonowa autostrada”, przy której rozmieszczono reklamy śp. linii lotniczej Pan-Am (ciekawy paradoks – socjalistyczna kinematografia, pokazująca, że w przyszłości ostaną się tylko imperialistyczne koncerny). Widok Nowego Jorku z pokładu samolotu wygląda mi na ujęcie ukradzione z filmu Kochaj albo rzuć, choć głowy za to nie dam. Problem pokazania w filmie kilku nowojorskich drapaczy chmur rozwiązała wizyta ekipy w Paryżu, gdzie takich budowli nie brakuje. Niestety – operator zahaczył obiektywem o ulice, po których, zamiast amerykańskich pojazdów, jeździły sobie w najlepsze citroeny, peugeoty i renaulty. Za to mogliśmy podziwiać wizytę Pirxa w jakże wtedy dla nas egzotycznym McDonaldzie. Z kolei efektowną scenerię moskiewskiego terminalu lotniskowego wykorzystano chyba na zasadzie: “jak już stoi, to nakręcimy”. Dlatego podczas projekcji możemy się ponudzić absolutnie niepotrzebną sceną podróżowania komandora Pirxa wśród taśmociągowych, przeszklonych korytarzy sali przylotów.

Mimo wszystko film ogląda się raczej znośnie. Duża w tym zasługa absolutnie poważnego potraktowania tematu przez reżysera. Wiadomo – fantastyka kosmiczna najlepiej sprawdza się po angielsku i łatwo wpaść w pułapkę niezamierzonej śmieszności, gdy taki Ziutek Kolasa pyszni się za sterami swego statku kosmicznego produkcji krajowej i jeszcze nawija po polsku technologicznym bełkotem, zarezerwowanym dla załogi Enterprise. Ale gdy Zbigniew Lesień, jako John Calder, melduje Pirxowi o przebiegu dotychczasowej służby, podczas której zaliczył po dwa lądowania na Marsie i Wenus, jakimś cudem ta przechwalanka jest wiarygodna. A już cała goliatowska gra pozorów jest po prostu znakomita. Piestrak dialogami, światłem i muzyką wykazał wielki talent w kreowaniu atmosfery zagrożenia i obcości.

A propos muzyki – w filmie słyszymy jej dwa różne oblicza. W pierwszej połowie filmu dominuje ciężka, symfoniczna partytura współczesnego estońskiego kompozytora Arvo Pärta, by w części kosmicznej ustąpić miejsca niepokojącym, elektronicznym dźwiękom Eugeniusza Rudnika. Zwraca uwagę również pionierstwo Marka Piestraka. Chyba po raz pierwszy pokazano w polskim filmie (a właściwie polsko-ukraińsko-estońskim) statki kosmiczne i przestrzeń międzyplanetarną. Do tej pory polscy reżyserzy zabierali się za te aspekty chyba tylko dwa razy i to co najwyżej w bajkowym kontekście: w Kaloszach szczęścia Antoniego Bohdziewicza (epizodzik z UFO) i w Wielkiej, większej i największej Anny Sokołowskiej (wizyta Groszka i Iki na obcej planecie). Kosmos na ekranie był dziełem rosyjskich fachurów od efektów specjalnych z Wytwórni im. Dowżenki w Kijowie. Uwzględniając nędzę sprzętową oraz brak doświadczenia naszych kinematografii w masowym produkowaniu ekranowych cudów, efekt jest co najmniej zastanawiająco ciekawy.

Szkoda tylko, że Piestrak spłycił i zbyt uprościł końcówkę filmu. Finałowa konstatacja komandora, dotycząca nieliniowca, który przegrał, bo tak bezgranicznie gardził “ludzką poczciwością”, w książkowym oryginale robiła większe wrażenie, stanowiąc doskonałe podsumowanie walki Pirxa z maszyną. Natomiast na ekranie to mocne zdanie zostaje ot tak wypowiedziane przez odpoczywającego Pirxa. A na dokładkę reżyser serwuje nam zagadkę: “ilu ich jeszcze jest?”. Filmowo to efektowne, ale czy potrzebne? Nie sądzę.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA