TARANTINO: BĘKART KINA. Recenzja dokumentu o kultowym reżyserze

Quentina Tarantino nikomu przedstawiać nie trzeba. Wszyscy dobrze znają jego filmy – ze świecą szukać kogoś, kto nie widział choćby jednego. Nie ma się więc co dziwić, że zaczynają powstawać dokumenty poświęcone twórczości autora Pulp Fiction. Zwłaszcza że o ile Tarantino dotrzyma złożonej niegdyś obietnicy, jego kariera reżyserska powoli dobiega końca. 9 z 10 filmów już ujrzało światło dzienne – nadchodzi czas podsumowań.
Tarantino: Bękart kina idealnie wpisuje się w ten czas. Reżyserce, Tarze Wood, zależy przede wszystkim właśnie na podsumowaniu – znakomicie intencje twórczyni oddaje oryginalny tytuł dokumentu, brzmiący QT8: The First Eight. Zaprasza więc przed kamerę współpracowników Tarantino, zarówno tych wieloletnich (Michael Madsen, Tim Roth, Samuel L. Jackson), jak i okazjonalnych (Jamie Foxx, Diane Kruger, Jennifer Jason Leigh), dając im całkowicie wolną rękę w doborze opowieści dotyczących autora Wściekłych psów.
Nietrudno się więc domyślić, że Tarantino: Bękart kina szybko zamienia się w ciąg anegdot ułożonych chronologicznie – zgodnie z drogą twórczą tytułowego bohatera. W przypadku dokumentu Wood nie jest to jednak do końca zarzut. Historie współpracowników Tarantino nie składają się może na jego kompleksowy portret, ale są na tyle interesujące i angażujące, że trudno nie spędzić tych stu minut w przyjemnym nastroju, zwłaszcza jeżeli zna się i ceni filmy sygnowane przez Quentina. Za anegdotyczny przedsmak niech posłuży historia Eliego Rotha, który wspomina o tym, jak podczas kręcenia Grindhouse: Death Proof kilkukrotnie trzeba było powtarzać scenę z przygotowywanymi przez reżysera (wcielającego się na potrzeby filmu w barmana) shotami. Zaczęło się od rozciętej ręki i lawiny śmiechu, a skończyło na wymiotowaniu do śmietnika.
Odkładając jednak anegdoty na bok, interesującym aspektem dokumentu Wood jest również ten skoncentrowany wokół „Tarantino Universe”. Przy pomocy współpracowników autora Nienawistnej ósemki twórcy rozpościerają przed nami drobne nitki łączące poszczególne dzieła amerykańskiego reżysera. Od fikcyjnych marek (takich jak Big Kahuna Burger, Wolf’s Tooth albo papierosy Red Apple reklamowane przez Ricka Daltona w świetnej scenie po napisach Pewnego razu… w Hollywood), aż po bohaterów, którzy nieprzypadkowo noszą takie same nazwiska (emblematycznym przykładem będą tutaj bracia Vega – jeden grany przez Michaela Madsena we Wściekłych psach, a drugi przez Johna Travoltę w Pulp Fiction). Świetna zabawa dla tej części kinomanów, która lubuje się w poszukiwaniu wszelkiego rodzaju intertekstualnych nawiązań i easter eggów. Dla reszty – dość wymagający, ale satysfakcjonujący test na spostrzegawczość.
Co do samego Tarantino – ani razu nie pojawia się on przed kamerą jako rozmówca. Pomimo tego jest na ekranie obecny niemalże nieustannie: na animowanych wstawkach, fragmentach archiwaliów i planszach z „mądrymi” cytatami, poprzedzającymi każdy z rozdziałów dokumentu. Ostatni z tych zabiegów wydaje mi się szczególnie chybiony – estetycznie odstaje od reszty filmu, rzutując w ten sposób na odbiór całości, która momentalnie robi wrażenie mniej profesjonalnej.
Innym problemem Tarantino: Bękarta kina jest podejście twórców do tych mniej szlachetnych wątków biografii amerykańskiego reżysera. Niesławny wypadek samochodowy Umy Thurman na planie Kill Billa zostaje okraszony jedynie nagraniem incydentu oraz, a jakżeby inaczej, krótkim cytatem informującym nas o tym, że autor Pulp Fiction bardzo żałuje nacisków, które niemalże doprowadziły do śmiertelnej tragedii. Podobnie ograna zostaje znajomość Tarantino z Harveyem Weinsteinem. Każda wzmianka o współzałożycielu Miramax okraszona jest sugestywną, dramatyczną muzyką, jasno wskazującą, kto tu jest antagonistą. Czy Tarantino wiedział o tym, co Weinstein robił za zamkniętymi drzwiami? Jeżeli tak, to dlaczego nie zareagował? I tutaj twórcy chowają się za cytatami – jednym wyrażającym szok, drugim nieco bardziej odważnym: „I knew enough to do more than I did”.
Osoby, które wybierając się na dokument Wood, mają nadzieję na wielowymiarowy portret artysty, będą w znacznym stopniu rozczarowane. Tarantino: Bękart kina jest lekką, przyjemną przebieżką po filmografii amerykańskiego reżysera. Laurką dla szefa – porządnie zrealizowaną, wygładzającą wszelkie kanty, dbającą o dobry wizerunek firmy.