search
REKLAMA
Berlinale 2020

SYBERIA. Willem Dafoe w transie

Tomasz Raczkowski

26 lutego 2020

REKLAMA

Syberia – miejsce wygnania i katorgi, koniec świata, kraina śniegu, tajgi i wymierających ludów. Nazwa ta jak mało która obrosła w znaczenia, zakorzenione zarówno w historii, jak i w kulturowych okolicznościach. A co gdyby wrzucić wszystkie utarte lub potencjalne znaczenia Syberii do jednej opowieści i uczynić z niej przestrzeń mityczną, w której odbywa się metafizyczna podróż do jądra nieskończoności i samego siebie? Takie pytanie być może zadał sobie Abel Ferrara, rozpisując plan swojego najnowszego filmu.

W Syberii obserwujemy strumień świadomości dojrzałego mężczyzny, w którego wciela się po raz kolejny współpracujący z twórcą Złego porucznika Willem Dafoe. Bohater mieszka gdzieś na zaśnieżonym pustkowiu, gdzie prowadzi coś w rodzaju oberży. Nie wiemy, kim jest, skąd przybył ani gdzie tak naprawdę się znajduje – wbrew tytułowi i pojawiającym się epizodom rosyjskojęzycznym część elementów i odczytany podczas początkowych napisów wstęp sugerować mogą też północną Kanadę. Miejsce jest więc z gruntu umowne, podobnie jest też z czasem. Od początku Ferrara stara się, byśmy nie przywiązywali się do linearności zdarzeń i ich logicznego porządku, przygotowując nas na nagłe uderzenie (dosłownie – wejście w zasadniczą część narracji odbywa się za pomocą jednego i bardzo gwałtownego cięcia), rozpoczynające metafizyczną podróż bohatera. Pod względem narracji Syberia przywodzi na myśl strukturę szamańskiego transu, podczas którego oderwany od ciała duch przemierza różne szczeble kosmosu.

W filmie Ferrary podróż ta przybiera formę chaotycznej nawałnicy rozmaitych scen – od podziemnego zachodu słońca, przez kazanie w obozie na pustyni, zbrodnie czerwonoarmistów, aż po rozliczeniowe spotkania z rodzicami i transgresyjny seks. I to wszystko w zaledwie 90 minut. Z początku ta impresja jest nawet intrygująca – jesteśmy uwodzeni klimatycznymi zdjęciami z zielonkawym filtrem, kolejne tajemnicze sceny są zręcznie skomponowane, a rozrzucane wokół charyzmatycznego Willema Dafoe tropy pozwalają mieć nadzieję na ciekawą medytacyjną opowieść. Niestety zainteresowanie szybko ulatuje, gdy jasne staje się, że Syberia nie ma do zaoferowania praktycznie nic poza obiecującym punktem wyjścia i frapującymi, ale niezręcznie spinanymi inspiracjami psychoanalitycznymi, ezoterycznymi i etnograficznymi.

Zamiast starannie opracować te motywy, Ferrara wrzuca je w leniwie surrealistyczną narrację, w której hamuje się przed niczym. Bez oporów wypuszcza się na pseudomalickowskie pasaże kosmogoniczne i imitujące poetykę Tarkowskiego medytacje poza czasem i przestrzenią. Piszę „pseudo” i „imitujące”, bo Ferrarze zdaje się brakować zarówno filozoficznej przenikliwości obydwu wspomnianych twórców, jak i ich inscenizacyjnego wyczucia, dzięki któremu takie odjazdy stają się stymulujące, a nie bełkotliwe czy po prostu głupie. Momentami ogląda się to jak przeszarżowany debiut rozgorączkowanego żółtodzioba, a nie dojrzały film uznanego mistrza.

Szarpane, nierówne tempo skutecznie zniechęca do podążania za intuicjami reżysera, które też nie są szczególnie natchnione, za to podawane z nieznośnie podręcznikową manierą. Inspiracje Jungowską psychoanalizą to najczęściej kalki z najbardziej rozpoznawalnych kawałków Junga, z nieznośnym ciążeniem ku cokolwiek freudowskiej fiksacji na seksie i rodzicach, a eklektyczne łączenie w wizjach inspiracji tradycjami różnych kultur i przeskoki geograficzno-czasowe są zwyczajnie niechlujne – twórcy przedkładają dynamikę narracji i jej nieprzewidywalność nad spójność artystycznego przekazu. W rezultacie Syberia miota się pomiędzy krzykliwym chaosem, w którym nie bardzo wiadomo, o co chodzi, a łopatologicznym wykładaniem znaczenia metafizycznej podróży głównego bohatera (którego imię zostaje wyjawione zupełnie bez sensu pod koniec filmu). Jałowość filmu najboleśniej obnażają grafomańskie dialogi, rozwiewające wątpliwości co do przenikliwości wizji Ferrary.

Syberia to trzeci już film nakręcony przez Abla Ferrarę z Willemem Dafoe i współpraca ta ratuje częściowo film. Oprócz niezłego początku tylko wyciągający z otchłani absurdu najgorsze fragmenty opowieści główny aktor trzyma obraz w przysłowiowym (a w tym przypadku i symbolicznym) pionie – w ustach niemal każdego innego aktora kwestie takie jak „chcę poznać sztukę czarnej magii” zabrzmiałyby po prostu absurdalnie, Dafoe tymczasem potrafi podać je z odpowiednią mieszanką zadumy i groteski. Po trzech wspólnych filmach duetu reżysersko-aktorskiego, wychodzi więc na to, że to Ferrara więcej zyskuje na współpracy z Dafoe, jakimś cudem odnajdującym się nawet w jego najbardziej odklejonych szaleństwach.

W jednej z nieznośnych scen dialogowych Syberii czarodziej-szaman (?) mówi, że rozum jest przeszkodą do spotkania duszy i zrozumienia świata. Ta kwestia na pewno ma przełożenie na odbiór najnowszego filmu Ferrary – jedyną sensowną drogą do jego oceny wydaje się porzucenie logicznych analiz i podążenie za strumieniem świadomości artysty. Niestety reżyser chyba sam nie do końca przejmuje się napisaną przez siebie (a przynajmniej firmowaną w duecie z Christem Zoistem) frazą i uporczywie przypina momentami sprawnemu potokowi symbolicznych wizji źle zakamuflowane interpretacje racjonalne. W połączeniu ze strukturalnymi potknięciami filmowego transu przekłada się to na mało satysfakcjonujący przebieg. Powraca więc lekcja z Pasoliniego, pierwszego wspólnego filmu Ferrary i Dafoe – reżyser powinien pozostawać bliżej ziemi i surowej rzeczywistości, bo w czystych odlotach radzi sobie średnio. Tym razem nauka poszła w las – a nawet w tajgę.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA