4:44 OSTATNI DZIEŃ NA ZIEMI. Apokaliptyczne science fiction według Abla Ferrary
Lęk ten zna każdy. Wraca średnio co kilkanaście lat, siejąc swym natężeniem niemały popłoch. W naszej kulturze naleciałości te pozostały między innymi po dosłownym interpretowaniu słów świętego Jana w jego Ewangelii, której wydźwięk kojarzony jest jednoznacznie katastroficznie i fatalistycznie.
W podtrzymywaniu mitu końca świata pośrednio pomaga też nasza śmiertelność, świadomość skończoności materii, z których logiczny wniosek wskazuje, że prędzej czy później życie na Ziemi też musi dobiec końca. W odpowiednim czasie intensyfikacja tego lęku narasta głównie dzięki informacjom medialnym, bazujących na wymyślnych przepowiedniach. To dzięki nim balon końca świata jest systematycznie nadmuchiwany, zachęcając do schowania się w bunkrze, na arce, wykupienia działki w centrum Afryki (gdzie zagrożenie potopu jest mniejsze), czy zwyczajnie strzelenia sobie w łeb. Z całego zamieszania skrzętnie korzystają także artyści filmowi, którzy swego czasu prześcigali się w jak najefektowniejszym ukazaniu filmowego Armagedonu. 4:44 OSTATNI DZIEŃ NA ZIEMI
Katastroficzno-bombastyczna formuła ukazania końca świata, kreowana przez Hollywood, uległa jednak zużyciu. Utorowało to drogę nowym interpretacjom problemu dnia ostatecznego. Duńczyk Lars von Trier w swej „Melancholii” postawił na minimalizm i – zamiast epatować kabotynizmem i patosem – skupił się na zgłębianiu ludzkich emocji, które towarzyszyć mogą w ostatnich chwilach życia. Zbliżające się do naszej planety zagrożenie potrafił przekształcić w metaforę ludzkiej ułomności i losu pozbawionego głębszego sensu, serwując tym samym jeden z najbardziej autentycznych i depresyjnych filmów ostatnich lat. W podobnym kierunku starał się podążać Abel Ferrara w swoim najnowszym filmie „4:44 Ostatni dzień na Ziemi”. Efektu jego starań nie można jednak zaliczyć do udanych.
W przybliżaniu podstawowych cech 4:44 Ostatni dzień na Ziemi, zacznę przewrotnie, bo od ważnej zalety. „4:44 Ostatni dzień na Ziemi” jest stosunkowo krótki, trwa około 80 minut . Gdyby trwał choć o kilka, lub nie daj Boże, kilkanaście minut więcej, trudno byłoby mi go dokończyć bez otępiającego znużenia. I to tyle jeśli chodzi o wyraźne zalety.
Cały bowiem problem tego filmu leży u podstaw fabuły, a raczej jej braku. W mieszkaniu para artystów, aktor i malarka, wyczekują nadejścia końca świata. Uprawiają seks, oglądają telewizję, pracują, zamawiają jedzenie, medytują, kłócą się, znowu uprawiają seks i rozmawiają ze swymi rodzinami przez Skype. W międzyczasie grany przez Williama Defoe bohater wychodzi na moment zaczerpnąć świeżego powietrza, odwiedzając przy okazji swych dawnych przyjaciół. Bohaterowie snują się więc po ekranie, kamera „efektownie” przybliża i oddala grymasy ich twarzy, tudzież wyginające się w miłosnym uniesieniu ciała.
W bez przerwy działającym telewizorze, gadające głowy wygłaszają buddyjskie komunały o karmie i doczesnej pustce. Gdzieniegdzie obecna jest także metafizyczna symbolika: tu yin-yang, tam uroboros. Ten ostateczny dla ludzkości dzień traktowany jest w filmie Ferrary jako szansa dana od losu; szansa na skrócenie trwania w ziemskiej iluzji; szansa na połączenie się z absolutem. Nie krytykuje jednak treści filozoficznego przesłania, ale manierycznego sposobu jej podania. Skłonić widza do egzystencjalnych refleksji jest trudno; jeszcze trudniej jest zrobić to w taki sposób, by nie zostać posądzonym o pretensjonalność. Twórca „Złego porucznika” poprzez nieumiejętne operowanie minimalizmem, zapomniał o wygenerowaniu wiarygodnych emocji. To one powinny ponieść tę tragiczną, acz prostą historię, w kierunku zadumy. Tymczasem los bohaterów, tak jak los całej ludzkości, pozostaje nam obojętny.
Czy rację ma Ferrara, który przez 80 minut trwania seansu za wszelką cenę chce udowodnić, że – umieszczając dwójkę bohaterów w mieszkaniu i każąc im czekać na swój koniec – można stworzyć wysublimowane, emocjonalne kino? Może mieć rację, ale na pewno nie udało mu się stworzyć takiego filmu.
Twórcy dalej sięgać będą po motyw końca świata. Mit musi przecież zostać podtrzymany. Wolałbym jednak, aby robili to z w sposób bardziej przemyślany. Wolałbym, aby koniec świata nie był traktowany jako samograj, do którego narracji nie warto nawet się przykładać. Zbyt duży potencjał metaforyczny drzemie w tym zagadnieniu.