search
REKLAMA
Recenzje

ŚWIĘTO OGNIA. Dusze i ciała [RECENZJA]

Nie ma nic złego w przesłodzonych żelkach – trzeba się tylko pilnować i nie pochłaniać ich w zbyt dużych ilościach.

Janek Brzozowski

11 października 2023

REKLAMA

Ciało to jednocześnie nasz największy sprzymierzeniec i jeszcze większy wróg. Najpierw pozwala nam osiągać rzeczy niemożliwie, żeby chwilę później pociągnąć nas na dno. Gdy jesteśmy młodzi, nie przejmujemy się jego ograniczeniami – przemiana materii działa cuda, nogi wydają się z gumy, a upadek z drzewa to co najwyżej siniak. Kilkanaście lat do przodu i zła pozycja w czasie snu wystarczy, abyśmy rano skręcali się z bólu.

Święto ognia Kingi Dębskiej opowiada w dużej mierze o wojnie, jaką bohaterki – Nastka (Paulina Pytlak) i Łucja (Joanna Drabik) – wypowiadają własnej cielesności. Pierwsza z nich cierpi od urodzenia na porażenie mózgowe. Jej fizyczne życie to ciągła rehabilitacja, a duchowe – zabawa i obserwacja. Nastkę poznajemy za sprawą pierwszoosobowej narracji z offu, która daje nam wgląd w jej stany wewnętrzne. Najważniejszym celem bohaterki staje się napisanie matury: zaliczenie egzaminu, który – przynajmniej w powszechnym mniemaniu – świadczy o intelektualnej dojrzałości. Znienawidzone doświadczenie wszystkich Polaków urasta w jej oczach do rangi symbolu: zwycięstwa ducha nad niedoskonałościami ciała. Łucja uczęszcza tymczasem do renomowanej szkoły baletowej. Tańczy dobrze, ale chciałaby tańczyć najlepiej. Otrzymuje szansę – główną rolę w spektaklu Święto ognia. I wtedy, a jakżeby inaczej, przytrafia się kontuzja. Łucja powinna odpocząć i poddać się kilkumiesięcznej rehabilitacji, ale ambicje nie pozwalają jej odwiesić baletek na metaforyczny kołek. Bohaterka testuje granice fizycznej wytrzymałości, zażywając przed każdym treningiem tony środków przeciwbólowych. Występ w spektaklu staje się dla niej punktem honoru, niebezpieczną obsesją: symbolicznym zwycięstwem ducha nad niedoskonałościami ciała.

Wątki sióstr prowadzone są równolegle, ale w różnych rejestrach emocjonalnych. Momentami trudno nie odnieść wrażenia, że oglądamy dwa filmy w jednym – przedziwne, familijne połączenie Czarnego łabędzia z Chce się żyć. Scenariusz, oparty na bestsellerowej powieści Jakuba Małeckiego, jest dość przewidywalny, niewiele w nim miejsca na fabularne niespodzianki i dwuznaczności. Od samego początku wiadomo, który z dwóch wątków głównych zakończy się sukcesem, a który brzemienną w skutkach katastrofą. Szczęśliwie, scenariusz wspiera solidna inscenizacja. Dębska doskonale wie, gdzie ustawić kamerę i jak poprowadzić aktorów, aby nawet najbardziej oczywista scena stała się – choćby na moment – ekscytująca. Kulminacyjny spektakl, podczas którego Łucja toczy nierówną walkę z kontuzją, jest tutaj najlepszym przykładem.

Emocje przeżywamy jednak w kontrolowanych warunkach, jakby pod cieplarnianym kloszem. Reżyserka ewidentnie kręci ku pokrzepieniu serc, gdzieś między wierszami dowodząc, że warto żyć: jeżeli nie dla siebie, to dla innych. Ciepłe oświetlenie, quasi-literacka narracja z offu i komiksowa charakterystyka postaci podsuwają nam jedną z największych inspiracji Dębskiej, czyli kultową Amelię Jean-Pierre’a Jeuneta. Święto ognia cechuje podobny, skrajny wręcz optymizm. Tragedie osobiste i zawodowe, śmierć matki i żony, niepełnosprawność fizyczna – bohaterowie Dębskiej radzą sobie z tym wszystkim, czerpiąc radość i siłę z obecności bliskich. Tam, gdzie kończy się ich indywidualna sprawczość, tam wkracza nieoczekiwana pomoc z zewnątrz pod postacią ekscentrycznej Józefiny (Kinga Preis). Aktorka, nagrodzona podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni, tworzy na ekranie zdecydowanie najbardziej wyrazistą, choć niekoniecznie najciekawszą kreację. Dużo większą przyjemność czerpałem z obserwacji tych mniej opatrzonych twarzy – dwóch młodych aktorek wcielających się w siostry oraz Tomasza Sapryka, grającego ich ojca. Cała czwórka składa się poniekąd na bohatera zbiorowego – patchworkową rodzinę, stanowiącą zgrabną wizytówkę indywidualnej ścieżki, którą podąża w polskim kinie reżyserka Zupy nic.

Maciej Kryński nazwał Święto ognia na łamach Krytyki Politycznej „przesłodzonym filmowym żelkiem” – i chyba trafił w sedno sprawy. Film Kingi Dębskiej sprawia, że poziom cukru we krwi wzrasta, a do mózgu zaczyna docierać upragniona dopamina. Na ekranie pojawiają się napisy końcowe, a my – zastanawiając się po cichu, jak do tego doszło – naprawdę czujemy się lepiej. Feel-good movie zadziałało tak, jak trzeba. Dopiero po wyjściu z kina dociera do nas, że zostaliśmy szlachetnie oszukani: życie wcale nie wygląda tak jak w Święcie ognia. Naszym sąsiadem nie jest zwariowana Kinga Preis, tylko para alkoholików z filmu Smarzowskiego, noc w noc urządzająca wielogodzinne libacje (wszystko niesie się przez rury), a opieka nad osobą niepełnosprawną fizycznie to nie szereg śmiechów i chichów, ale zajęcie wykańczające psychicznie i finansowo.

Zwycięstwo Kingi Dębskiej polega na tym, że przez 90 minut uwierzyliśmy w inną, lepszą rzeczywistość – taką, w której z każdej sytuacji można wyjść obronną ręką i z uśmiechem na twarzy. Nie ma nic złego w przesłodzonych żelkach – trzeba się tylko pilnować i nie pochłaniać ich w zbyt dużych ilościach. Słowem, dbać o własne ciało. W innym wypadku: cukrzyca gwarantowana.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA