ŚWIĘTO OGNIA. Dusze i ciała [RECENZJA]
Ciało to jednocześnie nasz największy sprzymierzeniec i jeszcze większy wróg. Najpierw pozwala nam osiągać rzeczy niemożliwie, żeby chwilę później pociągnąć nas na dno. Gdy jesteśmy młodzi, nie przejmujemy się jego ograniczeniami – przemiana materii działa cuda, nogi wydają się z gumy, a upadek z drzewa to co najwyżej siniak. Kilkanaście lat do przodu i zła pozycja w czasie snu wystarczy, abyśmy rano skręcali się z bólu.
Święto ognia Kingi Dębskiej opowiada w dużej mierze o wojnie, jaką bohaterki – Nastka (Paulina Pytlak) i Łucja (Joanna Drabik) – wypowiadają własnej cielesności. Pierwsza z nich cierpi od urodzenia na porażenie mózgowe. Jej fizyczne życie to ciągła rehabilitacja, a duchowe – zabawa i obserwacja. Nastkę poznajemy za sprawą pierwszoosobowej narracji z offu, która daje nam wgląd w jej stany wewnętrzne. Najważniejszym celem bohaterki staje się napisanie matury: zaliczenie egzaminu, który – przynajmniej w powszechnym mniemaniu – świadczy o intelektualnej dojrzałości. Znienawidzone doświadczenie wszystkich Polaków urasta w jej oczach do rangi symbolu: zwycięstwa ducha nad niedoskonałościami ciała. Łucja uczęszcza tymczasem do renomowanej szkoły baletowej. Tańczy dobrze, ale chciałaby tańczyć najlepiej. Otrzymuje szansę – główną rolę w spektaklu Święto ognia. I wtedy, a jakżeby inaczej, przytrafia się kontuzja. Łucja powinna odpocząć i poddać się kilkumiesięcznej rehabilitacji, ale ambicje nie pozwalają jej odwiesić baletek na metaforyczny kołek. Bohaterka testuje granice fizycznej wytrzymałości, zażywając przed każdym treningiem tony środków przeciwbólowych. Występ w spektaklu staje się dla niej punktem honoru, niebezpieczną obsesją: symbolicznym zwycięstwem ducha nad niedoskonałościami ciała.
Wątki sióstr prowadzone są równolegle, ale w różnych rejestrach emocjonalnych. Momentami trudno nie odnieść wrażenia, że oglądamy dwa filmy w jednym – przedziwne, familijne połączenie Czarnego łabędzia z Chce się żyć. Scenariusz, oparty na bestsellerowej powieści Jakuba Małeckiego, jest dość przewidywalny, niewiele w nim miejsca na fabularne niespodzianki i dwuznaczności. Od samego początku wiadomo, który z dwóch wątków głównych zakończy się sukcesem, a który brzemienną w skutkach katastrofą. Szczęśliwie, scenariusz wspiera solidna inscenizacja. Dębska doskonale wie, gdzie ustawić kamerę i jak poprowadzić aktorów, aby nawet najbardziej oczywista scena stała się – choćby na moment – ekscytująca. Kulminacyjny spektakl, podczas którego Łucja toczy nierówną walkę z kontuzją, jest tutaj najlepszym przykładem.
Emocje przeżywamy jednak w kontrolowanych warunkach, jakby pod cieplarnianym kloszem. Reżyserka ewidentnie kręci ku pokrzepieniu serc, gdzieś między wierszami dowodząc, że warto żyć: jeżeli nie dla siebie, to dla innych. Ciepłe oświetlenie, quasi-literacka narracja z offu i komiksowa charakterystyka postaci podsuwają nam jedną z największych inspiracji Dębskiej, czyli kultową Amelię Jean-Pierre’a Jeuneta. Święto ognia cechuje podobny, skrajny wręcz optymizm. Tragedie osobiste i zawodowe, śmierć matki i żony, niepełnosprawność fizyczna – bohaterowie Dębskiej radzą sobie z tym wszystkim, czerpiąc radość i siłę z obecności bliskich. Tam, gdzie kończy się ich indywidualna sprawczość, tam wkracza nieoczekiwana pomoc z zewnątrz pod postacią ekscentrycznej Józefiny (Kinga Preis). Aktorka, nagrodzona podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni, tworzy na ekranie zdecydowanie najbardziej wyrazistą, choć niekoniecznie najciekawszą kreację. Dużo większą przyjemność czerpałem z obserwacji tych mniej opatrzonych twarzy – dwóch młodych aktorek wcielających się w siostry oraz Tomasza Sapryka, grającego ich ojca. Cała czwórka składa się poniekąd na bohatera zbiorowego – patchworkową rodzinę, stanowiącą zgrabną wizytówkę indywidualnej ścieżki, którą podąża w polskim kinie reżyserka Zupy nic.
Maciej Kryński nazwał Święto ognia na łamach Krytyki Politycznej „przesłodzonym filmowym żelkiem” – i chyba trafił w sedno sprawy. Film Kingi Dębskiej sprawia, że poziom cukru we krwi wzrasta, a do mózgu zaczyna docierać upragniona dopamina. Na ekranie pojawiają się napisy końcowe, a my – zastanawiając się po cichu, jak do tego doszło – naprawdę czujemy się lepiej. Feel-good movie zadziałało tak, jak trzeba. Dopiero po wyjściu z kina dociera do nas, że zostaliśmy szlachetnie oszukani: życie wcale nie wygląda tak jak w Święcie ognia. Naszym sąsiadem nie jest zwariowana Kinga Preis, tylko para alkoholików z filmu Smarzowskiego, noc w noc urządzająca wielogodzinne libacje (wszystko niesie się przez rury), a opieka nad osobą niepełnosprawną fizycznie to nie szereg śmiechów i chichów, ale zajęcie wykańczające psychicznie i finansowo.
Zwycięstwo Kingi Dębskiej polega na tym, że przez 90 minut uwierzyliśmy w inną, lepszą rzeczywistość – taką, w której z każdej sytuacji można wyjść obronną ręką i z uśmiechem na twarzy. Nie ma nic złego w przesłodzonych żelkach – trzeba się tylko pilnować i nie pochłaniać ich w zbyt dużych ilościach. Słowem, dbać o własne ciało. W innym wypadku: cukrzyca gwarantowana.