search
REKLAMA
Recenzje

SWEENEY TODD: DEMONICZNY GOLIBRODA Z FLEET STREET. Śpiewający Johnny Depp

Johnny Depp i Tim Burton kolejny raz łączą siły.

Piotr Żymełka

5 maja 2022

REKLAMA

Tim Burton jest jednym z najoryginalniejszych twórców filmowych. Spod jego ręki wyszły między innymi dwie przygody Batmana (Batman oraz Powrót Batmana) – uznane za niezwykle udane ekranizacje komiksów, Edward Nożycoręki czy też animowana Gnijąca panna młoda. Burton potrafi wyczarować w swoich filmach bardzo charakterystyczny i niemożliwy do podrobienia klimat – mroczne wizje rodem z koszmarów często przeplatają się z czarnym humorem, dając w efekcie wrażenie niezwykłej groteski. Po dwóch latach milczenia reżyser powrócił z produkcją Sweeney Todd: demoniczny golibroda z Fleet Street – to oparta na Broadwayowskim musicalu historia londyńskiego fryzjera, który znalazł nieco inny sposób wykorzystania brzytwy aniżeli zwykłe golenie. Jednak czy udało się Burtonowi odnaleźć w roli kreatora filmu muzycznego? Wprawdzie pewien przedsmak mogły dać widzom Gnijąca panna młoda, zawierająca nieco fragmentów śpiewanych, czy Sok z żuka, ale dopiero wypełniony po brzegi piosenkami Sweeney Todd stanowił prawdziwe wyzwanie.

Londyński fryzjer Benjamin Barker (Johnny Depp) ma piękną i cnotliwą żonę Lucy (Laura Michelle Kelly), wspaniałą córeczkę i nie posiada się ze szczęścia. Niestety, podstępny sędzia Turpin (Alan Rickman), który pożąda Lucy, doprowadza do aresztowania Benjamina i wyznaczenia mu kary ciężkich robót w Australii. Po 15 latach Barker ucieka i wraca do Anglii pod przybranym nazwiskiem Sweeney Todd. Na miejscu dowiaduje się, iż jego żona popełniła samobójstwo, a córkę więzi Turpin. Z pomocą Pani Lovett (Helena Bonham Carter), wyrabiającej “najgorsze placki mięsne w Londynie”, fryzjer układa plan okrutnej zemsty na sprawcy swoich cierpień…

Postać “demonicznego golibrody” pojawiła się w literaturze angielskiej w połowie dziewiętnastego wieku. Niektórzy badacze twierdzą, iż Sweeney Todd naprawdę istniał i popełniał swe zbrodnie w Paryżu. To jednak tylko spekulacje, natomiast jako bohater fikcyjny balwierz zaznaczył swoją obecność co najmniej kilkukrotnie. W 1979 roku Harold Prince zrealizował musical na podstawie książki Hugh Wheelera (będącej jedną z kilku wariacji opowieści o Toddzie) z muzyką Stephena Sondheima. Sztuka okazała się dużym sukcesem – wystawiono ją 557 razy. Prawie od razu (bo już w 1980 roku) przedstawienie zainteresowało Tima Burtona, który postanowił stworzyć film kinowy oparty na tej samej fabule. Jednak minęło prawie 30 lat, zanim autor Batmana znalazł czas na nakręcenie historii morderczego fryzjera (pierwotnie reżyserem miał zostać Sam Mendes, a rolę golibrody zagrać Russell Crowe). Burton zaproponował swojemu ulubionemu aktorowi – Johnny’emu Deppowi, wcielenie się w głównego bohatera. Depp przystał na propozycję i w efekcie otrzymaliśmy ich szósty wspólny projekt. Ponadto wśród członków obsady znaleźli się między innymi Helena Bonham Carter (prywatnie małżonka Tima Burtona), Alan Rickman oraz Sacha Baron Cohen w ciekawej roli Adolfa Pirellego – włoskiego rywala Todda. Występ w filmie oznaczał dla niektórych konieczność nabycia nowych umiejętności: Bonham Carter musiała podszkolić się w śpiewie oraz brała lekcje pieczenia ciast (dodatkowo była w ciąży), Cohen zatrudnił prawdziwego fryzjera, by ten pokazał, w jaki sposób poprawnie posługiwać się brzytwą (nauka trwała 16 godzin). Plotka głosi, że na castingu komik zaprezentował większość utworów ze Skrzypka na dachu. Depp z kolei został zmuszony do opuszczenia na kilka dni planu zdjęciowego, ponieważ zachorowała jego córeczka.

Najważniejszą rolę w każdym musicalu pełnią piosenki – jeśli “wpadają w ucho”, to widz zaczyna nieświadomie przytupywać, a z czasem nucić pod nosem zasłyszane melodie. Pod tym względem Sweeney Todd wypada blado – praktycznie żaden z zaprezentowanych utworów nie jest na tyle charakterystyczny, by wrył się w pamięć na dłużej. Trochę mnie to dziwi, ponieważ sporo z nich wzięto wprost z Broadwayowskiego przedstawienia. Z drugiej strony, nie irytują one widza i nie występuje sytuacja, w której ze znużeniem oczekuje się na zakończenie partii śpiewanej. Być może dość interesujący przebieg linii fabularnej i wciągająca narracja sprawiły, iż bez większych problemów można przeczekać bezbarwne piosenki. Mimo wszystko uznaję to za wadę opisywanego obrazu – jeśli zatem oczekujesz, czytelniku, że usłyszysz utwory na miarę choćby tych z Grease, The Blues Brothers czy nawet Producentów, to srodze się zawiedziesz. Innym, mniej poważnym minusem stał się kompletny brak poczucia humoru. No, może prawie kompletny, bowiem postać odtwarzana przez Sachę Barona Cohena nosi w sobie nieco ironii. Nie do końca potrafię określić, czy zamierzonej, czy też wcześniejsze role komika rzutują na każdy jego “normalny” występ. Na upartego również składniki przepisu na placki mięsne sprawiają wrażenie żywcem wyciągniętych z jakiejś groteskowej farsy. Niemniej jednak oba powyższe elementy stanowią raczej tło, ich potencjalne walory komediowe w dużej mierze zależą od gustu widza. Burton zdecydowanie przesunął ciężar gatunkowy w stronę mrocznego thrillera, wręcz horroru, rozładowując napięcie piosenkami. Nie przypadł mi także do gustu wygląd krwi – ma dziwny, blady kolor, jakby zmieszano ją z gipsem albo jakimś innym białym pyłem. Wydawałoby się, że to drobnostka, jednak brutalnych fragmentów uświadczymy w obrazie całkiem sporo. Filmowcy mogliby zatem zadbać o bardziej realny obraz posoki.

W tym miejscu chciałbym przerwać ten malkontencki wywód i przybliżyć zalety recenzowanego filmu. Po pierwsze, warto zwrócić uwagę na dobre aktorstwo. Johnny Depp świetnie wcielił się w ogarniętego żądzą zemsty i niepotrafiącego myśleć o niczym innym człowieka. Szczególnie widać to w scenie, gdy pani Lovett roztacza przed Toddem wizję wspaniałej, idyllicznej przyszłości, a na nachmurzonej twarzy fryzjera nie zachodzi żadna zmiana – jakby żył we własnym świecie, w którym nie istnieje nic innego poza pragnieniem zemsty. Przyznam jednak, iż Depp wypada zdecydowanie lepiej, gdy wymawia, a nie wyśpiewuje swoje kwestie.

Również inni członkowie obsady stanęli na wysokości zadania – Alan Rickman potrafi wcielać się w role czarnych charakterów, co udowodnił już w pierwszej Szklanej pułapce. Sędzia Turpin w żadnej mierze nie dorasta do pięt Hansowi Gruberowi, ale jeśli potraktujemy kreację Rickmana autonomicznie, dojdziemy do wniosku, że aktor stworzył ciekawą postać. Niestety, nie dostał za wiele czasu ekranowego. Należy też wspomnieć o Cohenie w roli Adolfa Pirellego – konkurenta głównego bohatera. Wystąpił on między innymi w jednej z najlepszych scen w całym obrazie – pojedynku golibrodów. Natomiast Helena Bonham Carter została obdarzona najbardziej interesującym głosem (na moje laickie ucho).

Największą zaletę Sweeney Todda stanowi klimat, wytworzony za pomocą świetnej scenografii i zdjęć utrzymanych w szarej tonacji. Wszystko w filmie sprawia wrażenie wręcz ascetyczne – w zakładzie głównego bohatera znajduje się lustro, fotel fryzjerski i stojący koło drzwi kufer, nic więcej. Kamera natomiast, pokazuje właściwie tylko to, co niezbędne (mamy wprawdzie kilka fragmentów ukazujących panoramę miasta, ale należą one do rzadkości). Ponadto, główni bohaterowie (szczególnie Todd i pani Lovett) wyglądają jak trupy – chorobliwie bladzi, z czarnymi worami pod oczami. Można postawić obrazowi zarzut zbytniej “teatralności”, nie nasuwa się on jednak podczas seansu (za wyjątkiem nielicznych retrospekcji, gdzie rzeczywiście ta cecha nieco razi). Sweeney Todd nie da rady przestraszyć widza – raczej nikt nie będzie siedział jak na szpilkach w trakcie projekcji. Mimo to przedstawioną na ekranie historię opowiedziano na tyle ciekawie, że nie pojawia się uczucie znużenia i oczekiwania na napisy końcowe.

Czy zatem warto obejrzeć film Burtona? Myślę, że można zaryzykować odpowiedź twierdzącą, ponieważ Sweeney Todd posiada odpowiednio dużo (klimat, aktorstwo), aby zrekompensować irytujące wady (mdłe piosenki, brak humoru). Produkcja w żadnej mierze nie jest dziełem wybitnym, ale trochę wyrasta ponad przeciętność. Czy reżyser podołał wyzwaniu nakręcenia musicalu? Nie do końca – kiepskie utwory po prostu nie pozwalają uznać filmu za udany. Na szczęście, opowieść o demonicznym golibrodzie broni się interesującą fabułą.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA