FERAJNA Z BAKER STREET. Nowy HIT Netflixa czy całkowita PORAŻKA?
Muszę się na początku przyznać, że jestem sherlockową purystką, wielbiącą adaptacje powieści Conana Doyle’a z Jeremym Brettem, Basilem Rathbonem oraz Peterem Cushingiem. Uznaję się wręcz samozwańczo za największą fankę detektywa z Baker Street po prawej stronie Wisły. Nie oznacza to jednak, że nie daję szans nowym tworom osadzonym w uniwersum. Byłam wielką fanką Sherlocka od BBC, dopóki nie dotarło do mnie, że fabuła serialu zupełnie nie ma sensu. Enola Holmes byłaby znośna, gdyby nie zmasakrowanie postaci Mycrofta. Dlatego pokładałam wielkie nadzieje w Ferajnie z Baker Street. Okazało się jednak, że produkcja jest totalną wtopą, począwszy od tego, że nawet jej tytuł nie dotyczy bohaterów, których oglądamy na ekranie.
Uwaga na spoilery!
Zacznę jednak od pozytywnych rzeczy, bo jest ich kilka. Po pierwsze młodzi aktorzy grają fenomenalnie. Dlatego wielka szkoda, że twórcy na siłę próbują powiązać ich z postacią Sherlocka. Dzieciaki wcale nie irytują, a oglądanie, jak ich przyjaźń rozwija się na przestrzeni kolejnych odcinków, sprawia dużą przyjemność. Szkoda tylko, że scenarzyści włożyli w ich usta frazesy – słuchając z ust księcia kolejnych tekstów o tym, jak to arystokracja jest pozbawiona współczucia, nie to, co biedota, pozostaje mi tylko przewracanie oczami. Wielka szkoda, bo każda z małoletnich postaci zasługiwała na lepszy los. Młodzi aktorzy dali z siebie wszystko, by wypaść jak najbardziej naturalnie i wiarygodnie. Dlatego jestem dla nich pełna podziwu.
Po obejrzeniu trailera miałam duże oczekiwania. Sam pomysł, by głównymi bohaterami uczynić „sieć kontaktów” Sherlocka Holmesa, wydawał mi się niezwykle ciekawy. Mamy bowiem małolatów z ulicy, którzy niejedno w życiu widzieli, a teraz muszą zająć się rozwiązywaniem zagadek kryminalnych. Twórcy jednak stwierdzili, że pójdą o krok dalej i dodadzą nadprzyrodzone elementy, tajemnicze moce oraz wisienkę na torcie, czyli zakochanego Sherlocka, który wolał zostać heroinistą, niż zająć się dwoma osieroconymi córkami. Zdaję sobie sprawę, że to tylko wariacja na temat, ale na Boga, dlaczego scenarzyści i twórcy starają się udowodnić, jak bardzo mało mają w poważaniu materiał oryginalny. Jakby nie chciało im się nawet sięgnąć po którekolwiek z opowiadań Conana Doyle’a.
To chyba mój największy problem z serialem. Postacie, który znamy i kochamy, zostały przedstawione w taki sposób, że trudno je polubić. John Watson – najlepszy przyjaciel Sherlocka, który zawsze miał serce po właściwej stronie – jest zazdrosny, zaborczy i jawi się wręcz jako zły do szpiku kości. Sam Sherlock to narkoman, który nie dość, że się zakochuje, to jeszcze ma dwie córki, jednak porzuca je, bowiem jego żałoba jest ważniejsza niż zapewnienie bytu dzieciom. Ani w jednym, ani w drugim przypadku to nie jest charakter postaci, które znamy i lubimy. John nigdy nie zostawiłby osoby w potrzebie, szczególnie gdy mówimy o bliskich Sherlocka. Podobnie jak Mycroft, który opiekowałby się bratanicami. Tutaj jest dziwacznym, nieco nierozgarniętym agentem rządowym, z którego śmieją się w pracy. Inspektor Lestrade – sportretowany jako nawiedzony bigot – znika tak szybko, jak się pojawia. Czy ktoś może mi wytłumaczyć, co to miało na celu?
Miałam też spory problem z ustaleniem, do kogo jest skierowana ta produkcja. Z jednej strony to przygodówka dla młodzieży, z drugiej poruszane są tematy narkomanii i brutalnych morderstw, a ni stąd, ni zowąd pojawiają się przekleństwa. Fani Sherlocka będą rozczarowani tym, jak zostały potraktowane ich ukochane postacie. Osoby nieznające kanonu będą czuły się zagubione. A przecież całość miała opowiadać o losach tytułowej ferajny, z tym że nazwa ta dotyczy grupy, w skład której wchodził Watson, Sherlock i jego ukochana. Nie ma ona nic wspólnego z naszymi młodymi bohaterami. Takich „wpadek” jest niestety w serialu więcej.
Jeśli chodzi o morderstwa, to momentami nawiązują one do najlepszych gotyckich klasyków. Szkoda, że w całości nie dostaliśmy dzieła wpisującego się w tę tradycję. Każdy ciekawy element zostaje zastąpiony melodramatycznymi uniesieniami, co sprawia, że nawet najbardziej ciekawe sprawy spychane są na trzeci plan. Oczekiwałam krwawego procedurala na zabłoconych ulicach Londynu, gdzie dzieciaki dzięki swojemu sprytowi, inteligencji i znajomości półświatka rozwiązują kolejne brutalne zagadki. A doczekałam się rozlazłej historii rodem z amerykańskiej teen dramy.
To mógł być naprawdę świetny serial. Wydaje mi się, że to kolejny przykład na to, że wciskanie na siłę Sherlocka do wszystkiego nie pomaga, a tylko szkodzi. Produkcja stałaby się dużo lepsza, gdyby jego wątek został zupełnie pominięty albo ograniczony wyłącznie do fragmentów pokazujących, że rezyduje on na Baker Street. Jedyne, co ratuje tą produkcję i daje szansę na porządny drugi sezon, to nieobecność detektywa, który chyba raczej nie wróci z miejsca, gdzie obecnie się znajduje.
Razi także zestawienie wiktoriańskiego świata wykreowanego w studiu filmowym ze współczesnymi muzycznymi hitami, które nijak mają się do opowiadanej historii. Może to moje wewnętrzne czepialstwo, ale wydaje mi się, że trend okraszania wszelkiego rodzaju produkcji współczesnymi piosenkami mija się z celem. Nie lepiej stworzyć nowe motywy muzyczne, które faktycznie oddadzą charakter opowiadanej historii? Jestem w stanie zrozumieć, że zabieg ten sprawdza się takich produkcjach jak Strażnicy Galaktyki czy Peaky Blinders, jednak tutaj pasuje jak pięść do nosa.
Jestem niesamowicie rozczarowana pierwszym sezonem. Momentami miałam wrażenie, że to kolejny sezon Riverdale, tylko osadzony w wiktoriańskim Londynie. Nawet mój narzeczony stwierdził, że to “melodramatyczne pierdoły dla nastolatków”. Twórcom brak konsekwencji w prowadzeniu fabuły, postacie z oryginalnych opowiadań zostały stworzone na nowo bez żadnego uzasadnienia. Sam koncept był fantastyczny i bardzo chciałam, by się to udało. Netflix niestety po raz kolejny pokazał, że liczy się ilość, a nie jakość. Może drugi sezon bez tego całego przesadnego dramatyzmu wypadnie lepiej, ale nie wiem, czy chcę się o tym przekonać.