SUPERSIOSTRY. Mamy Stranger Things w domu [RECENZJA]
Polska Rzeczpospolita Ludowa, końcówka lat siedemdziesiątych. Deszczowa – oczywiście – noc. Uzbrojony konwój zatrzymuje się przed tajnym laboratorium, ukrytym w środku lasu. Żołnierze i naukowcy gromadzą się wokół ciężarówki. Gdy jeden z nich próbuje otworzyć drzwi, dzieje się rzecz dziwna: krople deszczu zatrzymują się nagle w powietrzu, a drzwi, wraz z odważnym delikwentem, odlatują na solidne kilka metrów. W końcu z panujących na pace ciemności wyłaniają się dwie przestraszone dziewczynki. „Całkiem intrygujące otwarcie” – myślimy, ale w tym momencie stłoczeni wokół auta bohaterowie otwierają usta. „Przecież to jeszcze dzieci” – rzuca naukowiec o twarzy Grzegorza Damięckiego. „Służba ojczyźnie wymaga poświęceń” – odpowiada ze śmiertelną powagą jego przełożony. Puf, czar pryska.
Supersiostry szumnie reklamowane są jako „pierwszy polski film superbohaterski”. Wszyscy zdążyli już zapomnieć najwyraźniej o Hydrozagadce, a szkoda, bo film Andrzeja Kondratiuka, pomimo ponad 50 lat na karku, wciąż trzyma się całkiem nieźle. Jest zabawny, ironiczny, w sprawny, a zarazem cięty sposób komentuje rzeczywistość, w jakiej powstawał – w przeciwieństwie do filmu Macieja Barczewskiego. Supersiostry nie mają zresztą takich ambicji: są produktem, którego jedynym przeznaczeniem jest dobrze się sprzedać. Pomóc ma w tym szyld „pierwszego polskiego filmu superbohaterskiego”, pomóc ma też akcja osadzona w latach dziewięćdziesiątych. Wszyscy cierpimy na tę najdotkliwszą z chorób, która zwie się nostalgia. Wszyscy oglądaliśmy też zapewne chociaż jeden odcinek Stranger Things. Twórcy Supersióstr doskonale o tym wiedzą i próbują ten fakt wykorzystać, wypełniając ekran najróżniejszymi gadżetami z epoki: kolorowymi ortalionami, bluzami Adidasa, walkmanami i wyrobionymi słuchawkami, z których sączą się hiciory grupy Pet Shop Boys.
Nie dajmy się jednak zwieść – to wyłącznie zasłona dymna, maskująca scenariuszowe kalectwo filmu Barczewskiego. Dawno nie oglądałem niczego tak kiepsko, tak topornie napisanego jak Supersiostry. Narracja sklejona jest z ordynarnych zbiegów okoliczności – postać A wychodzi na spacer, podczas którego spotyka postać B, maltretowaną akurat w ogródku przez ojca-alkoholika. Zabrzmi to banalnie, bo banalne jest: bohaterowie to chodzące stereotypy, zakorzenione w historii kina polskiego i amerykańskiego. Ojciec alkoholik ze wsi to jedynie wierzchołek góry lodowej. Po drodze spotykamy jeszcze dobrego naukowca, złego pułkownika i psychopatycznego zabójcę. Na naszą drużynę pierścienia składa się natomiast protagonistka do złudzenia przypominająca Jedenastkę ze Stranger Things, geek-komiksiarz, żeński odpowiednik profesora Xaviera i koleżka, którego supermocą jest, jak sam twierdzi, „prawdziwa przyjaźń”.
Jak na science fiction albo film superbohaterski zaskakująco mało tu akcji. Bohaterowie bujają się vanem po Polsce, okazjonalnie (to znaczy dwukrotnie) mierząc się z dowodzonymi przez Mateusza Kościukiewicza patałachami. Wystarczy jednak, że jedna z supersióstr użyje swoich nadnaturalnych zdolności i problem rozwiązuje się sam, a przypominające oddział GROMO-wców patałachy pokładają się z bólu na ziemi. Film zaczyna z wysokiego C, buduje atmosferę zagrożenia, a następnie wyhamowuje, wytracając całkowicie zainteresowanie widza. Gdzieś w połowie, kiedy bohaterowie mijają kolejne pastwiska i stadniny, śpiewając na głos Always On My Mind, orientujemy się, że oglądamy jakąś dziwną wariację na temat kina drogi: wariację, w której podróż nie jest celem samym w sobie, ale miernym wypełniaczem czasu. Monstrualnych rozmiarów retardacją, podbudowującą finałowy twist, który udało nam się przewidzieć dobrych kilkadziesiąt minut wcześniej. Zgadliście: Supersiostry to jeden z tych filmów, w których widzowie są zawsze o dwa kroki przed reżyserem i scenarzystą – irytacja sprzedawana w cenie biletu.
Akcja posuwa się do przodu wyłącznie za sprawą dialogów. Postacie mówią nam o swoich uczuciach, o swoich (mniej lub bardziej niecnych) planach, werbalizują wszystko, co tylko się da. Nie lubię pisać o filmach, że są „przegadane” – pewnie dlatego, że wielu z moich ulubionych twórców kładzie nacisk na dialogi. Słuchanie konwersacji napisanych przez Whita Stillmana albo Noah Baumbacha to czysta przyjemność odbiorcza – bohaterowie mogliby nic innego nie robić, tylko rozmawiać, a film nadal oglądałoby się znakomicie. W Supersiostrach prawie każda linijka dialogowa przyprawia o tzw. second-hand embarrassment – wstydzimy się razem z aktorami i aktorkami, którzy musieli wypowiadać swoje kwestie z pełną powagą na twarzy. Nauka kontroli supermocy odbywa się tu na przykład przy akompaniamencie ordynarnego, coachingowego żargonu: „Nie ma rzeczy niemożliwych, musisz tylko bardziej chcieć”, „Jutro przecież też jest dzień”, „Twój strach cię osłabia, nie daj mu się kontrolować”. Ludzie rozmawiają tak, jakby kwestie napisał ChatGPT – choć nie wiem, czy sztucznej inteligencji udałoby się stworzyć podobne problemy leksykalne. Może to pierdoła, ale naprawdę dziwnie słucha się bohaterów – przypomnę, że akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych – którzy określenia „petarda!” używają zamiennie ze sformułowaniem „najlepsze ever”.
Woody Allen stwierdził kiedyś, i trudno się z nim nie zgodzić, że najważniejszym komponentem każdego filmu jest scenariusz – to od niego zaczyna się cała przygoda. O wiele trudniej jest dobry film napisać, niż wyreżyserować. Średni reżyser może nakręcić udany film na podstawie świetnego scenariusza, ale kiepskiego scenariusza nie uratuje nawet najlepszy reżyser. A scenariusz Supersióstr to, nie oszukujmy się, przypadek beznadziejny. Film Barczewskiego wygląda naprawdę solidnie (profesjonalna robota Cezarego Stoleckiego), ale staje się nieoglądalny na skutek kulminacji stereotypów, fabularnych idiotyzmów i absurdalnych dialogów. Seans to właściwie doświadczenie fizyczne: wnętrzności potrzebują chwili, aby dojść do siebie po tym, jak przez ponad 100 minut wykręcały się na drugą stronę z zażenowania.
Pisałem to już przy okazji premiery W lesie dziś nie zaśnie nikt 2, ale muszę powtórzyć raz jeszcze: nic nie robi polskiej kinematografii takiej krzywdy jak słabe, do bólu generyczne kino gatunkowe. Ślepo zapatrzone w Amerykę, bezmyślnie powielające schematy zza oceanu i na siłę próbujące wtłoczyć je do rodzimych realiów – a to wszystko z wieloletnim opóźnieniem. Zupełnie tak, jakbyśmy wciąż siedzieli w głębokim PRL-u i nie mieli nieograniczonego dostępu do zagranicznej kultury. Projekty tego typu cofają nas w rozwoju, uprzedzając widzów oraz producentów do eksperymentów na gruncie kina rozrywkowego. Niestety: na jednego Kosa nadal przypadają w naszym kraju co najmniej dwie Supersiostry.