WYRWA. Tysiące twarzy, setki miraży [RECENZJA]
Bartosz Konopka, znany przede wszystkim jako reżyser nominowanego do Oscara Królika po berlińsku, zekranizował powieść poczytnego autora kryminałów, uciekając od klasycznego tefałenowskiego stylu tego typu produkcji i wprowadzając do gatunku powiew świeżości. Jako osobie, która nie zna twórczości Wojciecha Chmielarza, trudno mi ocenić, czy jest to zasługa literackiego pierwowzoru, czy scenariusza Marcina Ciastonia, ale trzeba przyznać, że Wyrwa to film dobry, nieoczywisty i naprawdę zaskakujący.
Dom wśród setek innych domów
Zgodnie z tym, co zapowiadał (zwodniczy, jak się okazało) zwiastun, Wyrwa zaczyna się jak typowy mroczny thriller. Maciej Tomski (Tomasz Kot) wprowadza nas do historii o tajemniczej śmierci swojej żony, która budzi w nim nie tylko uczucia żalu i straty, ale także poczucie winy. Cofając się w czasie, poznajemy Janinę (Karolina Gruszka), z którą Maciej dzielił dom, finanse i opiekę nad dwoma córkami, jednak od wielu miesięcy, a nawet lat – praktycznie nic więcej. Janka wybiera się do Krakowa z powodu swojej książki. Przed wyjazdem między małżonkami dochodzi do standardowej sprzeczki. Telefon o śmiertelnym wypadku, który Maciej otrzymuje parę dni później, spada na niego jak grom z jasnego nieba. Tym bardziej że ciało Janki znaleziono w okolicach Mrągowa, a nie w drodze z Małopolski na Mazowsze. Mężczyzna zaczyna zastanawiać się nad tym, jakie tajemnice skrywała przed nim jego partnerka. Wkrótce trafia na ślad Kamila Wojnara (Grzegorz Damięcki), z którym Janka prawdopodobnie miała romans. Wyrusza na Mazury, by spotkać się z kochankiem żony i poznać prawdę nie tylko o jej śmierci, ale też o ostatnich latach życia…
To człowiek tworzy metamorfozy
Tajemnice, romanse, zgon w niewyjaśnionych okolicznościach – wszystko to sprawia, że wydaje nam się, że z góry wiemy, jak potoczy się ta historia. Okazuje się jednak, że Wyrwa ma do zaoferowania sporo niespodzianek, i to nie tylko na poziomie fabularnym, lecz przede wszystkim w ramach gatunkowych konwencji. Owszem, historia skupiona jest wokół dochodzenia do prawdy o okolicznościach śmierci Janiny, jednak tym, co zaskakuje w niej najbardziej, jest relacja, jaka buduje się między mężem a kochankiem kobiety.
Tomasz Kot i Grzegorz Damięcki tworzą tu nietuzinkowy duet domorosłych detektywów, który skonstruowany jest tak dobrze, że nie razi absurdalnością sytuacji. Ich dialogi są naturalne i dowcipne, a działania w pełni uzasadnione. Bohaterowie różnią się od siebie niemal wszystkim, docierają się i przekomarzają niczym w klasycznym buddy movie, co czyni Wyrwę filmem – jak na polskie poletko – wyjątkowo świeżym i oryginalnym w swoim gatunku. Jednocześnie dzieło Konopki to też opowieść o miłości, o pamięci, o stracie i odnajdywaniu ścieżki do tego, co uśmiercamy każdego dnia, zatraceni w rutynowych czynnościach.
Aktorsko popisują się tu nie tylko Kot i Damięcki. Na pochwały zasługują też Marta Stalmierska i Konrad Eleryk, którzy świetnie odnajdują się w rolach typowych lokalsów z niewielkiej mieściny. Niezawodny, jak zawsze, jest też Juliusz Chrząstowski – tym razem jako przedstawiciel małomiasteczkowej policji. Nad wszystkimi góruje zaś Karolina Gruszka, która odgrywa tu przede wszystkim rolę personifikacji marzeń, tęsknot, obaw i pragnień głównego bohatera.
Jeśli cię dręczą szare sny…
Jedynym, co przeszkadza w nowym filmie Konopki, jest to, że owych wspomnień i wyobrażeń (pomimo wspaniałości Gruszki) jest tu niestety ciut za dużo. Ich nagromadzenie zaburza dynamikę filmu, wybija go z rytmu, a na dodatek jest kompletnie zbędne, bo większość tych scen nie wnosi nic nowego do historii. Nie każdemu spodobają się też zdjęcia Piotra Niemyjskiego. Choć porozmywane kadry mają tu swoje uzasadnienie, mnie osobiście razi i na dłuższą metę strasznie męczy taki sposób filmowania.
Wspomniane elementy to jednak tylko niuanse, które nie wpływają znacząco na ogólne wrażenie, jakie pozostawia po sobie Wyrwa. A pozostawia znacznie więcej niż sztampowe kryminalne opowieści. Finałowa scena doskonale puentuje to, co w filmie Konopki najważniejsze, a rozbrzmiewająca w niej piosenka Szare miraże zespołu Maanam, spina klamrą całą kompozycję.
Wyrwa to nie Filip czy Inni ludzie. Nie zrewolucjonizuje polskiego kina. Ale jest to kolejny dowód na to, że nasza rodzima kinematografia ma się coraz lepiej, coraz odważniej i coraz bardziej różnorodnie.