SUPERPRODUKCJA (2002)
O intelektualnej i technicznej nędzy polskiego kina słyszymy niemal na co dzień; telewizja i periodyki filmowe nie szczędzą nam gorzkich słów prawdy o stanie naszej kinematografii. Rywingate, która wybuchła w ostatnich tygodniach, położyła się dodatkowym cieniem nie tyle już na kwestie artystyczne związane z rodzimym filmem, ile na szarą strefę filmowej produkcji, kulisy, back-office zakryty zazwyczaj przed oczami widza “podziwiającego” finalne dzieło. W ten jakże aktualny temat wpisuje się najnowszy obraz Juliusza Machulskiego Superprodukcja – pamflet na polskie środowisko filmowe, bezlitośnie obnażający jego śmiesznostki i nie pozostawiający suchej nitki na nikim, od scenarzystów i producentów poczynając, a na krytykach kończąc.
Yanek Drzazga (Rafał Królikowski) jest recenzentem wsławionym nieprzejednanym i bezkompromisowym stosunkiem do polskiej twórczości filmowej; grzmi, piętnuje i pomstuje nad jej opłakanym stanem. Nie podejrzewa nawet, że lada dzień przyjdzie mu się zmierzyć z produkcyjną rzeczywistością i stanąć po drugiej stronie barykady. To wszystko za sprawą prezesa Koniecpolskiego (Piotr Fronczewski) – biznesmena i gangstera, który składa mu propozycję nie-do-odrzucenia. Ma napisać scenariusz dla pozbawionej talentu i jakichkolwiek aktorskich predyspozycji Donaty – narzeczonej prezesa (Anna Przybylska). Drzazga, początkowo wyraźnie niechętny projektowi, odpowiednio “zmotywowany” przez “asystentów” Koniecpolskiego, przystaje na jego realizację.
Kto nie zna kultowych komedii czołowego filmowego prześmiewcy minionego okresu, autora Seksmisji, Vabanku, Kingsajz, któż nie widział Kilerów brawurowo nawiązujących do hollywoodzkich schematów, a jednocześnie bezlitośnie wyśmiewających nowe realia polskiej rzeczywistości? Superprodukcja wpisuje się w ten prześmiewczo-demaskatorski trend, w którym od długiego już czasu specjalizuje się Juliusz Machulski. Oczywiście słowa “demaskatorski” w tym kontekście nie należy brać zbyt dosłownie. Jakkolwiek Superprodukcja nie stroni od obnażania słabości polskiego “przemysłu” filmowego, to jednak nie robi z tego swojego programowego założenia – jest w końcu bezpretensjonalną komedią dla szerokiej widowni. Machulski nie oszczędził nikogo, dostało się wszystkim po równo – od “baronów”” polskiego filmu po krytyków i kierownika planu zdjęciowego. Bezpardonowo obszedł się z wielkimi nazwiskami, wymieniając je bezpośrednio (posuwając się nawet do parodii słynnego wystąpienia Andrzeja Wajdy podczas ceremonii wręczenia Oscarów), jak i nawiązując jedynie do zdarzeń związanych ze słynnymi superprodukcjami ostatnich lat – choćby głośnego spalenia dekoracji Quo Vadis jako idealnego sposobu na zwiększenie kosztów (wszak trudno dociec, co faktycznie zostało spalone).
Nie oznacza to bynajmniej, że wskazuje modnych ostatnio “baronów” jako głównych winowajców sytuacji, w jakiej znalazło się polskie kino, ale bawi się raczej ich wizerunkiem. Znacznie bardziej wydaje się za to obciążać krnąbrnych producentów, którzy zarabiają na produkcji filmu, a nie jego sprzedaży. Reżyserzy z kolei, reprezentowani przez Bartka (Krzysztof Globisz), to pazerne, ukrywające swoje chamstwo za maską artystycznych aspiracji indywidua, chodzące na pasku wszechwładnych producentów (Janusz Rewiński), którzy z kolei wysługują się rekinom z pogranicza biznesu i gangsterskiego światka. Machulski w charakterystyczny dla siebie, lekki sposób wykorzystuje tu masę nawiązań do amerykańskiej klasyki i kina popularnego ostatnich lat. W postaci prezesa odnajdziemy dalekie echa Dona Corleone przetworzone oczywiście na komediową modłę i przykrojone do naszych przaśnych warunków. Znajdziemy w nim również cytaty z Matrixa Wachowskich, Przekrętu Ritchiego, Pulp Fiction Tarantino.
Podobne wpisy
Nie mogło zabraknąć także postaci naszego lokalnego filmowego establishmentu, grających samych siebie: Jana Englerta, Krystyny Jandy, Roberta Glińskiego i samego Machulskiego. Światek ruchomych obrazków to przecież jednak nie tylko artyści i technicy, to również krytycy, żyjący niejako z pisania o tym, co opuści stoły montażowe. Kto wie, czy to nie im oberwało się od Machulskiego najmocniej. Znacząca jest scena, w której opuszczający przegląd filmowy recenzenci dyskutują nt. właśnie obejrzanego filmu – jest to doskonały w swej pretensjonalności popis przeintelektualizowanego bełkotu, nic nie znaczącej nowomowy. Krytycy to zawistne plemię nieudaczników, niezrealizowanych maminsynków, którzy za pseudointelektualną pozą skrywają twarze pazernych hipokrytów. Z tego też plemienia wywodzi się główny bohater opowieści, który publicznie wygłasza peany nt. kina irańskiego czy chińskiego, podczas gdy w jego prywatnym rankingu “the best” królują Gwiezdne wojny i Indiana Jones. Nawet w złośliwym obrazie krytyki możemy znaleźć wyraźne tropy prowadzące do konkretnych nazwisk (szczególnie pewien “krytyczny” duet ojciec – syn budzi jednoznaczne skojarzenia) znanych każdemu, kto nawet przelotnie interesował się filmem lub czytał polskie periodyki poświęcone tej tematyce. Machulski nie zostawił na naszym światku filmowym suchej nitki i choć ubrał to w komediowy sztafaż, to jednak śmiech momentami zamiera na ustach.
Skupiając się na demaskatorskim wątku Superprodukcji nie należy zapominać, że jest to jednak film i podlega on takim samym prawom, jak każdy inny przedstawiciel gatunku. Oceniając z tej perspektywy nie można niestety zaliczyć go do najbardziej udanych dzieł Juliusza Machulskiego. Scenariusz pozostawia wiele do życzenia, a w drugiej połowie i zakończeniu wyraźnie kuleje. Scenarzyści (oprócz samego reżysera również Jarosław Sokół) namnożyli wątki, które musiały znaleźć swoje rozwiązanie, a że te do najlepszych nie należały, to i ich finał okazał się niezbyt dla widza satysfakcjonujący. Myśląc o Machulskim jako reżyserze, przychodzi do głowy specyficzny rodzaj humoru kojarzony najpierw z Seksmisją, a później Kilerami, niestety tego humoru w najnowszym jego filmie zdecydowanie brakuje. O ile niemal każda z kwestii dialogowych z wymienionych obrazów osiągnęła już status kultowych, o tyle teksty Superprodukcji (z niewielkimi wyjątkami) nawet się do nich nie zbliżają, a szkoda, bo zwiastun wyraźnie zaostrzał apetyt.
Superprodukcja swoim ironiczno – prześmiewczym stosunkiem do środowiska filmowego w Polsce przypomina trochę doskonałego Gracza Roberta Altmana. I choć sprzedaż artystycznych ideałów i prymat kasy nad sztuką nie jest tu oczywiście tematem wiodącym, a Machulski do rangi Altmana też nie pretenduje, to jednak oba filmy mimo zabawnego charakteru w jakiś sposób prowokują do raczej gorzkiej refleksji nad stanem naszej kinematografii i sposobem jej funkcjonowania.
Tekst z archiwum film.org.pl.