search
REKLAMA
Recenzje

STOWARZYSZENIE UMARŁYCH POETÓW. 30 lat po premierze wciąż działa tak samo

Dawid Konieczka

2 czerwca 2019

REKLAMA

Kiedy w 2014 roku przedwcześnie odszedł od nas Robin Williams, w mediach społecznościowych często można było natknąć się na krótki fragment wiersza Walta Whitmana brzmiący: Oh Captain, my Captain! Cytowanie tego wersu było wyrazem hołdu dla zmarłego aktora i nawiązywało do jednego z najbardziej cenionych przez widzów występów z jego filmografii. Choć mijało wówczas ćwierć wieku od premiery Stowarzyszenia Umarłych Poetów, fani wciąż czuli silną emocjonalną więź zarówno z samym filmem, jak i bohaterem Williamsa, Johnem Keatingiem. Dziś mija trzydzieści lat, odkąd dzieło Petera Weira trafiło na ekrany kin, a jego siła oddziaływania ani odrobinę nie osłabła.

Podobnemu wpływowi, co widzowie, ulegają bohaterowie filmu. Są nimi uczniowie prestiżowej szkoły średniej dla chłopców, której mottem, wbrew czterem hasłom podkreślanym podczas uroczystego rozpoczęcia roku, mogłoby być jedno słowo: snobizm. Lekcje są przeraźliwie nudne, a całe grono pedagogiczne sprawia wrażenie, jak gdyby jego członkowie nigdy nie byli młodzi i urodzili się od razu w garniturach. Wkuwanie do egzaminów, żelazna dyscyplina i eliminacja jakiegokolwiek indywidualizmu — tak wygląda codzienne życie chłopców z Akademii Welton. Niespodziewanie pojawia się iskierka nadziei w postaci wspomnianego już Johna Keatinga, nowego nauczyciela angielskiego. Ten, wbrew statutowym wymaganiom placówki, nie tylko wprowadza niekonwencjonalne, znacznie przyjaźniejsze młodzieży metody edukacji, ale przede wszystkim pragnie nauczyć ją jednego: samodzielnego myślenia.

DEAD POETS SOCIETY, Robin Williams, 1989

Chłopcy szybko dają się porwać charyzmatycznemu pedagogowi o twarzy Robina Williamsa, który kreuje postać pogodną, chwilami nawet śmieszną (aktor ma kilka krótkich scen, gdy świetnie korzysta ze swych komediowych atutów), ale przede wszystkim wzbudzającą ogromny szacunek. Keating traktuje swoich uczniów może nie do końca jako równych sobie, ale na pewno nie patrzy na nich z przysłowiowej ambony; wymowna w tym kontekście jest scena, w której, za własnym przykładem, pozwala wychowankom wspiąć się na nauczycielskie biurko. Chodzi o to, by spojrzeć na dobrze znany, pozornie nudny świat z nieznanej perspektywy, ale symboliczny sens jest równie jasny: uczeń to też człowiek, wcale nie gorszy od nauczyciela, który nie jest panem niewolników. Keating wzbudza w uczniach sympatię i staje się dla nich inspiracją, ale to nie on stoi w centrum Stowarzyszenia Umarłych Poetów. Najważniejsi dla Weira są owi młodzieńcy.

Reżyser wybiera z klasy kilku chłopców. Są wśród nich przede wszystkim nieśmiały Todd (Ethan Hawke), zakochany po uszy w pozornie nieosiągalnej dziewczynie Knox (Josh Charles), buntowniczy Charlie (Gale Hansen) oraz przytłoczony ojcowskimi oczekiwaniami Neil (Robert Sean Leonard). Każdemu z nich Weir poświęca uwagę nie tylko w celu prezentacji całego spektrum nastoletnich problemów, nieodłącznego w filmach spod znaku coming of age, lecz przede wszystkim do pokazania, jak wpajane uczniom przez Keatinga hasło carpe diem może realizować się w różnych aspektach życia. „Uczyńcie swoje życie niezwykłym” mówi nauczyciel, by zachęcić swoich podopiecznych do wyzwolenia się z kajdan cudzych oczekiwań (nie tylko instytucjonalnych, także rodzinnych), dławiących konwenansów, szkodliwego konformizmu. Dla Neila takim wyzwoleniem miałaby być pogoń za marzeniem o karierze aktorskiej, dla Charliego niezawisła wierność przekonaniom, ale w przypadku Knoxa odwaga oznacza próbę zapoznania się z piękną Chris (Alexandra Powers), a dla Todda po prostu zyskanie pewności siebie i odrzucenie fałszywego, negatywnego wizerunku, który widzi w lustrze. Na tym polega cała siła Stowarzyszenia…: Weir nie pokazuje młodych ludzi sukcesu, którzy dokonują rzeczy wielkich, zostając znanymi osobistościami czy wynajdując lekarstwo na raka. Dla każdego odwaga może być czymś innym, nawet czymś tak pozornie drobnym, jak uwierzenie w siebie.

dead-poets-society-2

Reżyser osiąga tak duże zaangażowanie emocjonalne widza na kilku poziomach. Stowarzyszenie… jest filmem niezwykle optymistycznym, jednym z czołowych przykładów tzw. feel good movies, czyli „poprawiaczy nastroju”, ale nie mogłoby wpływać na uczucia tak silnie bez różnorodnych głównych bohaterów. Wspomniałem już o kluczowej decyzji poświęcania im odpowiedniej ilości czasu, ale ta spełzłaby na niczym, gdyby w grupę chłopców wcielili się słabi aktorzy. A trzeba przyznać, że młodociana obsada filmu w niczym nie ustępuje Williamsowi, którego kariera nabierała wówczas znacznego rozpędu, a za rolę w Stowarzyszeniu… otrzymał nawet nominację do Oscara. Kapitalny jest zwłaszcza Robert Sean Leonard, który ostatecznie dużej kariery nie zrobił, ale ponownie zaistniał piętnaście lat później dzięki roli doktora Wilsona w serialu Dr House. Tutaj w swoich najlepszych scenach młody aktor doskonale balansuje na granicy wymuszonego uśmiechu, którego oczekuje po nim otoczenie, i całkowitej rezygnacji oraz załamania, gdy jego bohater uświadamia sobie, jak daleko jest do spełnienia marzeń. Za grosz fałszu nie ma za to w jego roześmianej twarzy, gdy wraz z przyjaciółmi odrzuca obyczajowe ograniczenia na rzecz nieskrępowanej wolności.

Bohaterowie Weira stanowią nieodłączny element budowanego nastroju, ale reżyser opiera go również na konstrukcji poszczególnych scen. Szczególne wrażenie wywołuje zwłaszcza sekwencja samobójczej śmierci jednego z chłopców, spowodowanej ostatecznym zniszczeniem nadziei, oraz następujących później wydarzeń. Początkowa niepokojąca, nieco odrealniona muzyka Maurice’a Jarre’a szybko ustępuje przeraźliwej ciszy, wspomaganej ograniczeniem dialogów do minimum. Przyjaciołom zmarłego towarzyszy jedynie świst wiatru i ich własny płacz. Równie subtelne, acz znaczące zabiegi Weir stosuje w ujęciach pogodnych, jak choćby wtedy, gdy chłopcy skaczą po łóżkach wokół pokoju, a kamera, umieszczona w centrum, euforycznie wiruje razem z nimi, czy nawet w chwilach emocjonalnie neutralnych, kiedy, dla przykładu, obiektyw znów obraca się w miejscu, lecz tym razem filmuje schodzące po schodach tłumy uczniów, w montażu porównane do chmary jednakowych ptaków.

dead-poets-society-robin-williams-3

Najsłynniejszą sceną Stowarzyszenia Umarłych Poetów jest zakończenie. Winą za tragiczną śmierć jednego z uczniów zostaje obarczony John Keating, bo pozbycie się niekonwencjonalnego nauczyciela jest dyrekcji szkoły bardzo na rękę. Samodzielnie myślące nastolatki? Absolutnie nie! Ale ta młodzież nie da się na powrót omamić. Wierni zasadom wpojonym przez wyjątkowego opiekuna chłopcy stają na swoich ławkach, powtarzając i gest, którego on sam ich nauczył, i słowa, które im przekazał na samym początku: „Och, Kapitanie, mój Kapitanie”. To cały film ujęty w jednej scenie — doskonale zrealizowanej, dającej pozytywnego kopa, a przede wszystkim emocjonalnie przejmującej.

Dawid Konieczka

Dawid Konieczka

W kinie szuka przede wszystkim kreatywności, wieloznaczności i autentycznych emocji, oglądając praktycznie wszystko, co wpadnie mu w ręce. Darzy szczególną sympatią filmy irańskie, science fiction i te, które mówią coś więcej o człowieku. Poza filmami poświęca czas na inną, mniej docenioną sztukę gier wideo, szuka fascynujących książek, ogląda piłkę nożną, nie wyrasta z miłości do paleontologii i zastanawia się, dlaczego świat jest tak dziwny. Próbuje wprowadzać do swojego życia szczyptę ekologii, garść filozofii i jeszcze więcej psychologii.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/