STALOWA GRANICA. Do czego prowadzi w science fiction miłość do Mad Maxa i Clinta Eastwooda
Duet, który odpowiada za reżyserię Stalowej granicy, z pewnością nic większości z was nie powie. Nawet w czasach VHS z lat 90. produkcja ta mogła co najwyżej zasiedlić najniższe półki w osiedlowych wypożyczalniach kaset. Joe Hart i Paul G. Volk nakręcili film dla wyjątkowych miłośników postapokalipsy z elementami science fiction. Bawili się z pewnością znakomicie, naśladując pościgi rodem z Mad Maxa. Co zaś do treści, o której za chwilę, niestety nie znajdzie się w niej nic odkrywczego na temat postatomowego świata. W sumie jednak nie o to chodzi, żeby przedstawić widzowi szczegółową genezę wojny oraz koncepcję uzyskiwania paliwa z opon samochodowych. Chodzi o dobrą zabawę i skonstruowanie wyrazistego bohatera kina akcji, którym próbował zostać Joe Lara. Zdominował go jednak Brion James swoim nazwiskiem – nie postacią. Bardzo tego żałuję, że temu jakże charakterystycznemu aktorowi się komercyjnie nie powiodło.
W sumie Brionowi Jamesowi także jakaś spektakularna kariera po Łowcy androidów się nie zdarzyła, niemniej jego wizerunek jako antagonisty przetrwał w kinie. Joe Lara zniknął, nim się dobrze wizerunkowo narodził, chociaż zagrał Tarzana. Historia Stalowej granicy jest bardzo prosta. Na jednym z najbardziej znanych portali filmowych niestety wpis o filmie nawet jej szkicu się nie doczekał, tak bardzo Stalowa granica jest znaną produkcją.
Gdzieś w postatomowym świecie ludzie zbudowali miasteczko Nowa Nadzieja. Chcą w nim żyć, rozwijać się, zapomnieć o otaczającej pustyni oraz może nawet spróbować odtworzyć coś ze starej cywilizacji. Nikt nie pamięta, czemu nastąpiła zagłada. W narracji twórcy o tym nie wspominają wprost, tylko metaforycznie. I bardzo dobrze. Zamiast na wielkich i byłych problemach niegdysiejszego świata, lepiej skupić się na teraźniejszości i spróbować zainteresować widzów problemami lokalnej społeczności Nowej Nadziei. Spokój miasteczka zostaje zakłócony przez, jak się możecie spodziewać, postapokaliptyczny gang motoryzacyjny dowodzony przez generała Quantrella (Brion James). Zostawia on miasteczko pod rządami swojego niewydarzonego syna, a mniej więcej wtedy w okolicy pojawia się tajemniczy samotnik, mściciel, z wyglądu nieco przypominający Jezusa na motocyklu. I z nim wiąże się cała fabuła. Niejaki Yuma (Joe Lara) oczywiście przystępuje do gangu Jeźdźców Śmierci, ale jego misja jest zgoła inna. Nie polega na szabrowaniu, gwałceniu i piciu. Twórcy filmu chcieli go pokazać jako bohatera ostatecznego, ikonę, godnego pomników współtwórcę nowej cywilizacji, która najpierw musi uporać się z szumowinami z przeszłości, nim pójdzie nową ścieżką. Jest to droga, na której główny bohater filmu wcale nie musi się znaleźć, gdyż jest odszczepieńcem, samotnikiem, czymś w rodzaju ducha. Pojawia się i znika, żeby wskazać ludziom kierunek, ale nic więcej.
Pod tym względem Yuma przypomina Nieznajomego z Mściciela. Clint Eastwood zagrał go tak sugestywnie, że ta kreacja zapadła mi w pamięci na zawsze. Joe Lara zaś poszedł tą ścieżką i nie zrobił z tego archetypu szopki, sztampy ani tym bardziej amatorszczyzny. Poszedł tą drogą, jaką w 1973 roku kroczył dumnie Eastwood i wygrał cały film. Nawiązanie do westernu jest w Stalowej granicy aż nadto widoczne. Starcia między bohaterami są w istocie rzeczy nie tylko zwykłymi strzelaninami, ale i zaplanowanymi pojedynkami. Protagonista jest zaś wyjątkowo sprawnym rewolwerowcem, co przydaje mu jeszcze więcej tajemniczości. Nikt nie wie, skąd się wziął ani dokąd podąża. Niejasne są również jego motywacje oraz cele. Jedno jest pewne, zgodnie z kanonem kina akcji, chroni on słabszych, nawet za cenę własnego życia. Yuma jest przedstawicielem starych zasad i starego świata, który się skończył. Problem w tym jednak, że ten nowy jest niepewny, zwłaszcza że chcą zdominować go takie gangi jak Jeźdźcy śmierci. Nie ma więc nadziei? Pewnie nie, jeśli zwykli ludzie się nie zmobilizują i nie chwycą za broń. I tutaj pojawia się druga część filmu, która już nie przypomina Mściciela, a bardziej Siedmiu wspaniałych, z tym że nie są oni tak profesjonalni, jak ci z filmu Johna Sturgesa. Bardziej chodziło o pokazanie, że każdy może zostać bohaterem, jeśli ktoś da mu przykład odwagi oraz poświęcenia.
Stalowa granica jest gatunkowym koktajlem, który trudno zaklasyfikować. Fabuła biegnie liniowo, bez tajemnic, twistów, skomplikowanych retrospekcji itp. Pojawia się nawet wątek romantyczny, rozegrany w zrujnowanej scenerii nieistniejącej cywilizacji – dosłownie. Muzyka – jak przystało na tamte czasy i tanie kino – jest specyficzna, obszernie wykorzystująca syntetyczne brzmienia oraz ciągle towarzyszy obrazowi. To ciekawe, jak w tym tańszym kinie intensywnie stosowano tło muzyczne. Nie pozwalano na ciszę. Cały czas tworzono nastrój, chociaż wcale nie było takiej potrzeby, jeśli chodzi o dramatyzm scen. Zadziwia natomiast mnogość praktycznych efektów specjalnych w postaci wybuchów, demolek, strzałów oraz walk. Jak na tanie kino twórcy naprawdę się przyłożyli, żeby dać widzowi poczucie, że film kosztował więcej niż 10 milionów dolarów. Przyznam się, że nie wiem, ile wynosił budżet. Nigdzie nie znalazłem tej informacji. A zakończenie? Może was zdziwi…