SOLARIS. Kawałek świetnego kina science fiction
Stanisław Lem – jeden z najbardziej twórczych na świecie pisarzy science fiction, odnosi się do filmowych adaptacji swoich utworów raczej z rezerwą, by nie powiedzieć po prostu chłodno. Fakt ten nie dziwi wziąwszy pod uwagę wielowarstwowość, sposób narracji oraz filozoficzną głębię jego dzieł. W tym kontekście zaskakująca wydaje się opublikowana przed kilkoma dniami opinia Lema nt. najnowszej ekranizacji napisanej przed blisko półwieczem powieści “Solaris”. Starając się ocenić Solaris jako potencjalny materiał na film kinowy dochodzę do wniosku, że trudno o coś trudniejszego i stawiającego więcej przeszkód formalnych niż będąca już dziś częścią ścisłego kanonu SF powieść polskiego pisarza. Wychodząc jednak z założenia, że słowa autora są najlepszą rekomendacją udałem się do kina pełen ostrożnego optymizmu. Nie zawiodłem się, Solaris to kawałek świetnego kina, pozwalającego na wielorakie interpretacje i inspirującego do głębokich przemyśleń nad istotą człowieczeństwa, a duet reżysersko – aktorski: Soderbergh – Clooney udowadnia, że ma do pokazania coś więcej niż tylko powierzchowną rozrywkę w stylu Ocean’s Eleven.
Chris Kelvin (George Clooney) od śmierci żony – Rheyi (Natascha McElhone) żyje samotnie – bez celu, z dnia na dzień, z przyzwyczajenia wykonując czynności, które składają się na jego egzystencję. Pewnego dnia zwracają się do niego przedstawiciele agencji kosmicznej z nagraniem przesłanym z orbitującej wokół planety Solaris stacji kosmicznej Prometeusz. Nagranie zawiera tajemniczą prośbę doktora Gibariana – przyjaciela Chrisa, który widzi w nim jedyną nadzieję zażegnania krytycznej sytuacji, w której znaleźli się mieszkańcy stacji. Gibarian wzbrania się przed podaniem szczegółów zaistniałej sytuacji, ale istnieje uzasadnione podejrzenie, że zdrowie i życie ludzi może być zagrożone. Chris wyrusza w podróż lecz po dotarciu do celu okazuje się, że jego przyjaciel popełnił samobójstwo, a na stacji zostały jedynie dwie żywe osoby. Tak przynajmniej mu się wydaje.
Warto chyba zacząć od tego, co w filmie Soderbergha się nie znalazło. Zgodnie z zapowiedziami samego Lema i komentarzami widzów, którzy film widzieli, zabrakło wątku solaryjskiego oceanu, który w powieści jest głównym czynnikiem sprawczym wszystkich wydarzeń mających miejsce na stacji. Wykluczyło to również przebogate opisy wytworów oceanu i filozoficzne rozważania na temat możliwości czy raczej niemożliwości porozumienia się z formą inteligencji wymykającą się jakiejkolwiek ludzkiej klasyfikacji, leżącej poza ludzkim sposobem pojmowania i myślenia o otaczającej nas rzeczywistości. Paradoksalnie pominięcie tego niezwykle istotnego wątku nie spłyciło przesłania filmu, Soderbergh skupił się po prostu na drugim – równie jednak ważnym motywie – relacji miedzy Chrisem i Rheyą/ Harey. Ich wzajemny stosunek stał się osią fabuły. Chris przybywa na Prometeusza nieświadomy, nie wie co zaszło, nie wie czego może się spodziewać, jego zawodowe zdolności mają się być może okazać przydatne dla ratowania jego mieszkańców. To, co zastaje na miejscu stawia jego umysł, a wraz z nim widzów, pod ścianą niewiedzy, Snow i Gordon – zamieszkujący stację – nie przejawiają ochoty do przybliżenia czegokolwiek, pozwalają Chrisowi doświadczyć atmosfery Solaris na własnej skórze.
Kluczem jest sen – pierwsza noc. Psycholog zostaje postawiony w obliczu swoich wyobrażeń, projekcji własnego umysłu, swojej winy wreszcie. Pojawiająca się jakby znikąd Rheya staje się z jednej strony ucieleśnieniem jego świadomych pragnień, a z drugiej żywym wyrzutem sumienia, kobietą, którą zapamiętał z ostatnich chwil jej życia, życia, które sobie odebrała. Chris czuje się winny jej śmierci i traktuje zaistniałą sytuację jak drugą szansę, boską interwencję, która pozwoli mu uwolnić się od jarzma wyrzutów sumienia, szansę na spełnienie w miłości. Dusza naukowca zostaje zdominowana przez emocje, jakkolwiek irracjonalne by się nie wydawały. To kolejna różnica miedzy literackim pierwowzorem, a fabułą obrazu. Lem wyposaża Kelvina w ścisły naukowy umysł, którego podejście do zaistniałego zjawiska jest znacznie bardziej chłodne, nawet podejrzliwe. Chris Soderbergha to przede wszystkim człowiek głęboko nieszczęśliwy – naukowiec z niezagojoną raną duszy.
Taka postawa mężczyzny zostaje skonfrontowana z postawą Harey/ Rheyi. Kobieta będąca projekcją wspomnień Chrisa, ożywionym obrazem zachowanym w jego pamięci nie jest tylko fantomem – marionetką, częścią eksperymentu niezbadanej i niezrozumianej potęgi “umysłu” Solaris. Rheya to kobieta obdarzona nie tylko ciałem, ale przed wszystkim świadomością własnego istnienia, wyposażoną jednak w nie swoje wspomnienia, ale odciśnięte niejako w psychicznej matrycy wrażenia Chrisa. Jej świadomość leży u podstaw rozgrywającej się na naszych oczach tragedii. Świadomość faktu, że jest tylko ektoplazmatycznym odlewem formy stworzonej w umyśle męża decyduje o tym, że nie czuje się w pełni człowiekiem. Rodzi to całe bogactwo pytań o to, co czyni nas ludźmi, o sedno naszego istnienia. Niejako mimochodem pojawia się również kwestia przyczyny zdarzeń, które widzimy na ekranie. Soderbergh nie podsuwa nam łatwych rozwiązań. Tu pojawia się niejako cień “wielkiego nieobecnego” – solaryjskiego oceanu, który nabiera boskich cech – urzeczywistnia marzenia, a może tylko eksperymentuje w swej nieskończonej inteligencji na mniej rozwiniętym gatunku, jakim jest człowiek.
Podobne wpisy
W filmie ani jednym zdaniem nie wspomina się o oceanie jako jakiejkolwiek formie inteligencji czy bytu. W jednej ze scen pojawia się jednak pewna subtelna sugestia – przyczynek do dyskusji nad naturą boskości. W ten sposób Soderbergh mimo, że z pozoru pomija niezwykle istotny wątek powieści jakim jest problematyka Kontaktu, to bardzo delikatnie i bez grama dosłowności daje widzowi do myślenia na temat jego natury. To fabularny smaczek, który może być odczytany raczej tylko przez bardzo uważnych widzów, którzy zapoznali się z powieścią Lema, nie mniej jednak świadczący o świetnym wyczuciu klimatu pierwowzoru przez Soderbergha – scenarzystę. Soderbergh – reżyser rozwija przed nami akcję swojego filmu nie spiesząc się, umożliwiając widzowi analizę sytuacji, pozwalając zachwycać się szybującym w bezmiarze kosmicznej próżni Prometeuszem (którego nazwa w kontekście zdarzeń na Solaris staje się swego rodzaju ironią – heros Prometeusz ponownie miesza się w sprawy bogów) i precyzyjną, ale pozbawioną nadmiaru szczegółów scenografią.
Film Soderbergha to kawałek świetnego kina science fiction, bliższego w sposobie narracji Łowcy Androidów i Odysei kosmicznej 2001 niż seriom spod znaku Obcego czy Gwiezdnych wojen. Łączy w sobie zalety arcydzieł Scotta i Kubricka – dotyka istoty Nieznanego (ocean solaryjski wywołuje samorzutne skojarzenia z kubrickowskim monolitem) nie unikając jednak kwestii jego wpływu na to, co najbardziej ludzkie – uczucia.
Tekst z archiwum film.org.pl