SMOLEŃSK – recenzja filmu
Przy pisaniu o filmach takich jak Smoleńsk na recenzenta czyha wiele pułapek. Bardzo łatwo wpaść w protekcjonalny ton i zacząć sypać sucharami – zdziwić się, że twórcy nie postanowili zatrudnić Zbigniewa ZAMACHowskiego, albo zasugerować, że w piątym akapicie recenzji można znaleźć ślady trotylu. Równie łatwo dać się ponieść własnym politycznym przekonaniom i opisać film przez ich pryzmat. Ponieważ ta druga pułapka wydaje się szczególnie niebezpieczna – co widać choćby po opublikowanych do tej pory recenzjach, które w znacznej części realizują linię ideologiczną konkretnych mediów z obu stron barykady – na długo przed seansem postanowiłem sobie, że podczas pisania o Smoleńsku poruszał się będę tylko na płaszczyźnie filmowego rzemiosła, a cały polityczno-społeczno-ideologiczny bagaż omawianej tematyki zostawię przed kinem. Już teraz wiem, że mi się ta strategia nie uda. Ale chociaż spróbuję.
Główną bohaterką Smoleńska jest Nina (Beata Fido), dziennikarka stacji TVM-SAT (wcale-nie-TVN-u). Scenariusz i opisy fabuły zamieszczone na portalach filmowych sugerują, że Nina to młoda i ambitna reporterka wielkiej stacji telewizyjnej, ale musimy im uwierzyć na słowo, bo wcielająca się w tę rolę Beata Fido ma czterdzieści osiem lat i w swojej roli wygląda mniej więcej tak, jak aktorzy po trzydziestce, którzy w amerykańskich komediach często grywają licealistów. TVM też przypomina raczej jakąś youtube’owa parodię TVN-u, a nie koncern medialny – wszystkie programy są tu prowadzone w jednym małym studiu przez tę samą parę prezenterów. Trzeba mieć naprawdę dużo dobrej woli, żeby uwierzyć, że to najbardziej wpływowa stacja komercyjna w czterdziestomilionowym kraju.
Jeszcze więcej dobrej woli trzeba mieć, żeby uwierzyć Fido. Fabuła zakłada, że bohaterka przeżywa coś na kształt przemiany – początkowo jest niemal całkowicie podległa swojemu złowieszczemu szefowi (Redbad Klijnstra) i posłusznie realizuje zamówione reportaże, potem zaczyna jednak odkrywać prawdę na własną rękę, docierać do nowych źródeł; finał sugeruje, że Nina jest na najlepszej drodze, by stać się dziennikarką „niepokorną”. Problem w tym, że w wykonaniu Fido cała ta przemiana ogranicza się właściwie tylko do ironicznego uśmieszku, który maluje się podczas rozmów ze świadkami i rodzinami ofiar na twarzy Niny „zaślepionej”, a nie pojawia się już u Niny „oświeconej”.
Podobne wpisy
Nawet gdyby aktorka wykrzesała z siebie nieco więcej emocji, niewiele by to dało, bo scenariusz przewiduje dla niej tylko rolę pionka przesuwającego się od lewej do prawej strony smoleńskiej szachownicy. Strona lewa to u Antoniego Krauzego szef TVM-u, który jako jedyna postać w filmie bez przerwy przeklina, zakłamuje fakty, ma niewyjaśnione konszachty z władzami i sprawia wrażenie tak śliskiego, że sam Lucyfer nie podałby mu ręki; tajemniczy dyplomata grany przez Jerzego Zelnika, który pojawia się wszędzie tam, gdzie dzieje się coś złego; tłum młodych ludzi sprzeciwiających się pochowaniu Lecha Kaczyńskiego na Wawelu; wreszcie Tusk i Putin uwiecznieni na zdjęciach archiwalnych. Strona prawa to natomiast rodziny ofiar (z żoną niewymienionego z nazwiska generała na czele), niepokorna dziennikarka o twarzy Anny Samusionek, ogromne tłumy żałobników (w domyśle – wszyscy „prawdziwi” Polacy) i grany przez Lecha Łotockiego (który jako jedyny znalazł dla siebie jakiś klucz interpretacyjny) Lech Kaczyński.
Pełno tu bezsensownych i nieudanych scen, których funkcja fabularna do końca filmu pozostaje zagadką, ale nie to jest największym problemem scenariusza – jak na thriller o poszukiwaniu prawdy zaskakująco mało bowiem w Smoleńsku poszukiwania, a zaskakująco dużo prawd, w dodatku wyłożonych wprost, często bez większych niedomówień. Nawet jeśli pominiemy niestosowność takiego zagrania w kontekście faktu, że fabuła dotyczy prawdziwych wydarzeń, które dotknęły bezpośrednio kilkadziesiąt rodzin ofiar katastrofy, to cierpi na tym także struktura filmu. Już w pierwszej scenie, która przedstawia wypadek z perspektywy osób znajdujących się na lotnisku, słyszymy dwa wybuchy, ostatnia scena natomiast dodatkowo nam te dwa wybuchy pokazuje – na wypadek, gdybyśmy przypadkiem mieli problemy ze słuchem. Mam wrażenie, że gdyby Antoni Krauze nakręcił Siedem, to głowa Gwyneth Paltrow wylądowałaby w pudle jeszcze przed czołówką.
W tym momencie samo narzuca się pytanie, po co w ogóle kręcić thriller, skoro teorię o zamachu twórcy realizują już w pierwszej scenie, by w toku całego filmu tylko coraz bardziej ją potwierdzać. Jak się okazuje – po to, żeby zbudować rozległą, wielopoziomową paralelę między katastrofą w Smoleńsku i zbrodnią w Katyniu, a ofiary wypadku sprzed sześciu lat przyrównać do ofiar mordu z 1940 roku. Tu wkraczamy niestety na płaszczyznę polityczną, której od tej pory nie unikniemy, bo się po prostu nie da.
W toku fabuły pojawia się co najmniej kilka mniej lub bardziej subtelnych porównań między tymi dwoma wydarzeniami, gdyby komuś to jednak nie wystarczyło, w połowie filmu prawicowa dziennikarka grana przez Annę Samusionek stwierdza wprost, że „kiedyś nie mogliśmy mówić o Katyniu, a dziś boimy się pytań o Smoleńsk”, natomiast w finale Krauze serwuje nam mistyczną scenę, w której pasażerowie tupolewa wychodzą ze smoleńskiego lasu, by przywitać się z polskimi żołnierzami zamordowanymi siedemdziesiąt lat wcześniej. W tym momencie Smoleńsk przestaje być tylko filmem nieudolnym, paranoicznym i niezamierzenie śmiesznym, a staje się niestosownym narzędziem propagandowym – jeśli bowiem jest jakaś granica filmowej agitki, której nie powinno się nigdy przekraczać, to mieszanie do własnych politycznych interesów ofiar brutalnego mordu znajduje się daleko za tą granicą.
Gdzieś w lepszym świecie Smoleńsk rzeczywiście mógłby być filmem ważnym i potrzebnym – mógłby nie tylko zachęcać do dialogu, ale, przede wszystkim, uczcić pamięć prawie setki osób, które zginęły na pokładzie prezydenckiego samolotu. Film Antoniego Krauzego pokazuje niestety, jak daleko od tego świata się obecnie znajdujemy.