SMĘTARZ DLA ZWIERZAKÓW. Zmagania z Kingiem raz jeszcze
Drugie podejście filmowe w, nazwijmy to roboczo, „nowej erze odkurzania Kinga” to dobry czas, aby w końcu zrobić to właściwie, bo – prawdę mówiąc – dziwnie po tych trzydziestu latach ogląda się pierwszą wersję Smętarza dla zwierzaków, jakby ze świadomością, że nawet wtedy twórcy wiedzieli, że nie robią niczego szczególnego. Wprawdzie całkiem zgodna z duchem książki jest ona produktem swoich czasów, lecz wiele ekranizacji książek opowiadacza z Maine pozostawia widza z poczuciem, że można to było zrobić lepiej. Czy tym razem również? Zależy od widza. Dla piszącego te słowa bowiem najstraszniejszą częścią seansu prasowego było… wtargnięcie na salę wystraszonego psa jednego z dziennikarzy, a sam film niestety według mnie straszy tylko po części.
Historia jest bowiem taka sama jak wcześniej – lekarz Louis Creed przenosi się wraz z żoną i dwójką dzieci z Bostonu do Maine, po części z powodów zawodowych, a po części – aby być bliżej rodziny. W nowym domku, położonym niedaleko cmentarza, gdzie okoliczni mieszkańcy chowają swoje zwierzęta, nie wszyscy czują się jednak dobrze, a w szczególności partnerka bohatera Rachel. Niewątpliwie coś złowieszczego skrywa się w lesie oraz na pagórku, będącym niegdyś miejscem indiańskiego pochówku. Okazuje się, że wszystko, co było martwe, ale zostało tam pochowane, wraca do życia, i to w bardzo upiorny sposób. Potrącony przez ciężarówkę kot Creedów jest pierwszym zmartwychpowstałym. Pokusy, szczególnie w obliczu rodzinnych tragedii, są jednak większe. Nie bez powodu jedna z postaci mówi, że „śmierć jest czasami lepszym wyjściem”, bo to, co nie żyje, powinno pozostać martwe, a zakłócona natura lubi się krwawo mścić.
Podobne wpisy
Sam koncept jest konkretny i solidny, ale to dlatego, że powieść Kinga stała się podstawą wielu podobnych produkcji – dowodem niech będzie choćby tegoroczny Impostor. Rehabilitacja najbardziej znanych dzieł Stephena Kinga w Hollywood, które ponownie bierze się do filmowania nadgryzionych przez kamerę powieści autora, jest więc trudnym zadaniem – kolejne podejścia powinny wnosić coś świeżego, tak jak To, na poziomie obyczajowego coming of age działające tak samo dobrze jak horror. Tym razem dostajemy jednak ten sam produkt w wersji lepiej wystylizowanej, a mniej „telewizyjnej”. Standardowe „strachy” dźwiękowo-wizualne mocują się tutaj z kilkoma wspaniałymi ujęciami, a oszczędna gra Jasona Clarke’a winduje aktorsko nowy Smętarz dla zwierzaków na poziom przynajmniej o klasę wyższy niż poziom poprzednika. Jedno odwrócenie motywu znanego z oryginału nie spełnia swojej funkcji, ponieważ zostało zapowiedziane już w zwiastunie, więc jeśli znamy tę opowieść, to można ją kupić ponownie jedynie dla tych drobnych zmian oraz elementów, które czynią z tego dobry film nawet w oderwaniu od powieści. Niewiele w filmie Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera miejsca na eksperymenty, grzebanie w nieznanych warstwach powieści czy reinterpretację tego, co znane miłośnikom gatunku. Jeśli wprowadzenie Smętarza dla zwierzaków w XXI wiek ma jakiś sens, to tylko dla tych, którzy mają przyjemność wybrać się do tego ciemnego lasu na dziewiczą wędrówkę. Miłośnicy powieści oraz ci, którzy już z tego cmentarza wrócili, poczuć mogą niedosyt, bo to ładne, solidne i trzymające się sztywno na nogach kino nawet nie zbliża się do najlepszych horrorów tego roku. Pytanie tylko, czy w ogóle miało na to szansę.
Zaskakująco dobrze spisał się również drugi plan – John Lithgow jako poczciwy (i przesądny) sąsiad Jud jest ciekawszą wersją niż jego poprzednik wcielający się w tę rolę, a wątek Rachel rozbudowano na potrzeby psychologizacji. Jeté Laurence wciela się natomiast w córeczkę głównej pary i w tej adaptacji jest postacią ważniejszą niż dwuletni Gage. Czy ta zmiana przydała się do czegokolwiek? Chyba wyłącznie specjalistom od pracy na planie z dziećmi. O wiele łatwiej jest prowadzić kumatą dziesięciolatkę niż ledwo raczkującego aktora, który raczej nikogo nie przestraszy.
Gdzieś w tym wszystkim wciąż siedzi metafora o człowieku, który zbyt długo przyglądał się tajemnicy, oraz błyskotliwa refleksja nad ludzką śmiertelnością i – co za tym idzie – żalem po utracie kogoś bliskiego. Bielmo na oczach, które utrudnia głównym bohaterom trzeźwy osąd, a także rozmyślania nad sposobem żegnania się z bliskimi to stuprocentowa “kingowszczyzna”, która – być może akurat w tym przypadku – zawsze będzie lepiej grała w literach niż na ekranie. Mimo wszystko warto sprawdzić, dokąd prowadzą schody wewnątrz mrocznego lasu.