SHOWING UP. Udręka i brak ekstazy
Lizzy nie wygląda na szczególnie zadowoloną z życia. Na jej twarzy wyjątkowo rzadko gości uśmiech – przeważnie bohaterka zachowuje kamienne oblicze. Ma to zresztą sens, bo na co dzień zajmuje się rzeźbiarstwem. Na co dzień, to znaczy w przerwie od pracy biurowej, którą wykonuje na uczelni – pod niezbyt czujnym okiem swojej matki. Na horyzoncie majaczy jednak wystawa, szansa na przełamanie rutyny. Niestety, rzeczywistość zdaje się działać przeciwko Lizzy. Bojler z ciepłą wodą odmawia posłuszeństwa, sąsiadka głośno imprezuje, aspołeczny brat traci kontrolę nad własnym życiem, a u ojca pomieszkują chyłkiem podejrzani znajomi. Gdzie w to wszystko wcisnąć czas na sztukę?
Fabuła Showing Up, choć linearna i raczej nieskomplikowana, sprawia wrażenie fragmentaryczne, niepełne. To właściwie wycinek z życia bohaterki, meandrującej pomiędzy kolejnymi lokacjami i sferami życia. Sprawy prywatne, rodzinne zlewają się tu w jedno z wyzwaniami zawodowymi, składając się wspólnie na wielkiego, trudnego do okiełznania molocha. Przez codzienność Lizzy (Michelle Williams) przewijają się najróżniejsze persony: w pierwszej kolejności inni artyści, zawsze stanowiący dla protagonistki pewien punkt odniesienia. Triumfujące i wygadane koleżanki są miarą jej niespełnionych ambicji, ojciec (Judd Hirsch) – starym mistrzem, do którego osiągnięć należy aspirować, a brat (John Magaro) – personifikacją zagrożenia, jakie niesie ze sobą uprawianie sztuki.
Gdy realizuje się film o artystach, drogą najbezpieczniejszą, a zarazem najbardziej efektowną wydaje się satyra. Ludzie sztuki to łatwy cel – wystarczy wydobyć na powierzchnię ich pretensjonalność, artystyczne nadęcie i treściowy bełkot. Reichardt pozwala sobie na drobne kpiny, ale stroni od szyderczego rechotu – rozbawienie budzi chociażby pustosłowie towarzyszące zachwytom nad kolejnymi dziełami sztuki. „Fajne”, „spoko”, „super kolory”, „niesamowite”, „fantastyczne” – komentarze znajomych Lizzy raczej nie porażają głębią intelektualną. Momentalnie przypomina się anegdota dotycząca Leona Schillera, przytaczana wielokrotnie przez Zygmunta Kałużyńskiego. Reżyser teatralny miał niegdyś stracić cierpliwość w obecności studenta, który na temat obejrzanej sztuki nie potrafił powiedzieć nic więcej poza: „nie podobało mi się”. „Nie podobać to się może w burdelu, w teatrze trzeba uzasadnić” – miał zagrzmieć Schiller. W towarzystwie artystów z filmu Reichardt zbyt wiele czasu by nie wytrzymał.
Mimo wszystko autorka Pierwszej krowy nie idzie w pełnoprawną satyrę. Nie jest wobec swoich bohaterów tak bezwzględna jak Ruben Östlund w The Square czy Dan Gilroy w Velvet Buzzsaw. Niezmiennie cechuje ją cierpliwość i wyrozumiałość, ciepło i życzliwość. Bez różnicy, czy portretuje akurat amerykańskich pionierów osadnictwa, czy lekko zblazowaną rzeźbiarkę z Portland. Owszem, postaci zachowują się niekiedy jak ostatnie dupki, niedługo później zaskakują nas jednak głęboko skrywanymi pokładami empatii. Koronnym przykładem jest tutaj Jo (Hong Chau). Sąsiadka głównej bohaterki może wydawać się przez większość filmu samolubna i narcystyczna – i czasami taka właśnie jest. Ale nie zawsze. Kiedy życie tego od niej wymaga, Jo staje na wysokości zadania. Opatruje rannego ptaka, a w finale pojawia się na wystawie głównej bohaterki, aby okazać koleżance po fachu uznanie i wsparcie – pomimo tego, że Lizzy na jej wernisaż się nie wybrała.
Wspomniany ptak wyrasta zresztą na centralną metaforę filmu Reichardt. Wpierw trafia on pod skrzydła Jo, ostatecznie pieczę nad nim sprawuje jednak główna bohaterka. Jego los niepostrzeżenie splata się z losem Lizzy: kobieta traktuje zwierzę z czułością, do której nie jest zdolna w relacjach międzyludzkich. Odwiedza z nim weterynarza, pozwala towarzyszyć w pracy nad rzeźbami. Mieszkający piętro wyżej kot – sprawca całego zamieszania – ma prawo czuć się zazdrosny. Gdy wystawa okazuje się sukcesem, ptak znika. Złamane skrzydło się zrosło, nic więcej go przy ziemi nie trzyma. Nie bez znaczenia okazuje się w tym wypadku gatunek zwierzęcia: do rangi symbolu urasta w Showing Up najzwyklejszy gołąb (w żadnym calu niepodobny do biblijnej gołębicy). Przypomina on, że artyści wcale nie muszą wieść najciekawszych żywotów świata, błyszcząc na pierwszych stronach gazet niczym kolorowe papugi. Mijamy ich codziennie na ulicach, potrącamy przypadkiem na przystankach tramwajowych, dokarmiamy resztkami w parkach… No dobra, każda metafora ma swoje granice.
Udręka i ekstaza – tytuł powieści Irvinga Stone’a (oraz filmu Carola Reeda) na temat Michała Anioła wiele nam mówi o tradycyjnym podejściu do portretowania artysty. W literaturze i kinie funkcjonuje on najczęściej jako człowiek zmagający się z materią, dręczony przez namiętności, niezrozumiany przez otoczenie, pracujący w ferworze natchnienia – model romantyczny, szalenie efektowny, od lat okazuje się najbardziej pociągającym wyborem. Reichardt idzie takiemu wizerunkowi na przekór – i chwała jej za to. Sztukę tworzy się w Showing Up między poranną kawą a obiadem, niesatysfakcjonującą pracą a kąpielą w zimnej wodzie. Pasja gdzieś ulatuje – zastępują ją nuda i walka z małymi przeciwnościami losu. Artysta to przede wszystkim cierpliwy i sprawny rzemieślnik, który potrafi zdobyć się na rezygnację z tego, co dla niektórych w życiu najcenniejsze: z wolnego czasu.
Mamy więc udrękę, ale udrękę codzienności. Ekstazy upatrywać jednak w filmie Reichardt na próżno. W jej miejscu pojawia się co najwyżej drobny uśmiech, przełamujący kamienne oblicze bohaterki: oto sygnał zadowolenia z dobrze wykonanej pracy.