SALTBURN. Wyrafinowana gra pozorów [RECENZJA]
Nowy film Emerald Fennell zaczyna się jak zaginiona powieść Scotta Fitzgeralda: łącznik między młodzieńczym entuzjazmem Z tej strony raju a melancholią Wielkiego Gatsby’ego i Ostatniego z wielkich. Oliver Quick (Barry Keoghan) jest nieśmiałym studentem Oksfordu. Podlega wykluczeniu społecznemu ze względu na swój status majątkowy – koledzy i koleżanki z bogatszych domów śmieją się z jego drobnomieszczańskiej aparycji, znoszonych ubrań, za długich rękawów i wypożyczanych garniturów. Czas wolny Oliver spędza, wpatrując się w Felixa Cattona (Jacob Elordi) – lokalnego playboya, a jednocześnie dziedzica jednej z największych fortun Wielkiej Brytanii. W końcu ścieżki bohaterów się przecinają, a fascynacja – początkowo jednostronna – okazuje się obopólna. Gdy studia dobiegają końca, Felix zaprasza Olivera na wakacje do tytułowego Saltburn: wielkiej, rodowej rezydencji, której nie powstydziłby się sam Jay Gatsby.
„Wielu ludzi gubi się w Saltburn” – rzuca w stronę głównego bohatera Duncan (Paul Rhys), ponury służący państwa Cattonów. Oczywiście, zdanie to czytać można dwuznacznie, w sensie dosłownym chodzi jednak o absurdalny rozmiar posiadłości. Tak jak Nick Carraway, narrator najsłynniejszej powieści Fitzgeralda, tak i Oliver staje się obserwatorem bogactwa innych. Korytarze wielopiętrowego zamczyska wydają się ciągnąć w nieskończoność, dorównując pod względem długości ogrodowemu labiryntowi z żywopłotu. Na ścianach wiszą „bohomazy” Rubensa, a w szklanych gablotkach zamknięta jest drogocenna ceramika z epoki. Z okna widać staw, kort tenisowy i basen. Wystarczy raz zawitać do Saltburn, aby uzależnić się od tego miejsca jak od narkotyku.
Świadczą o tym liczni goście, pomieszkujący kątem u Cattonów. Gospodarze oczekują w zamian tylko jednego: rozrywki. Jeżeli nie chce się wypaść z obiegu, trzeba mieć się stale na baczności. Wystarczy drobne potknięcie, źle dobrane słowo, powolne popadnięcie w rutynę, a zaraz pojawią się sugestie wyprowadzki. Oliver szybko dodaje dwa do dwóch i rozpoczyna skomplikowaną grę z innymi rezydentami Saltburn. Cel jest prosty: pozostać w raju, blisko Felixa, jak najdłużej się da. W tym momencie Fennell odkłada wysłużone kopie powieści Fitzgeralda na półkę i sięga po coś dużo bardziej drapieżnego: Utalentowanego pana Ripleya Patricii Highsmith.
Paul Schrader stwierdził na Facebooku, że Saltburn nieudolnie odwraca schemat znany z powieści Highsmith i jej filmowych adaptacji. Przybysz z niższej klasy społecznej nie podważa tu establishmentu za pomocą swojego uroku osobistego – „jest zwyczajny, a obiekt, do którego dąży [postać Jacoba Elordiego], jest uosobieniem piękna. To inwersja, która nie powinna działać. I nie działa”. Wygląda to trochę tak, jakby Schrader wyszedł z kina w połowie filmu, a zatem w momencie, w którym widz wciąż jest przekonany o „zwyczajności” Olivera. Fennell prowadzi narrację bardzo zręcznie, kilkukrotnie myląc tropy. Bohater Keoghana długo kreowany jest na ofiarę: choć od początku wydaje się nieco dziwny (gra go w końcu nowy, etatowy psychopata Hollywood, naznaczony wybitnym występem w Zabiciu świętego jelenia), to łatwo z nim sympatyzować, zwłaszcza że prezentowany jest w kontrze do zblazowanego świata brytyjskich arystokratów.
Oliver okazuje się jednak cynicznym manipulatorem – śmiertelnie niebezpiecznym drapieżnikiem, który cierpliwie krąży wokół swoich ofiar. Przypomina nie tylko Toma Ripleya, ale również postać Macieja Musiałowskiego z Hejtera Komasy: świat jest dla niego sceną, a życie nieustanną grą. Od jakości performance’u zależy wysokość potencjalnej wygranej. Kiedy strategia „na litość” przestaje przynosić pożądane rezultaty, Oliver zaczyna wykorzystywać pożądanie seksualne bohaterów. Żeruje na ich instynktach, potrzebach fizjologicznych, a następnie wysysa z nich życie niczym wampir. I tak jak każdy wampir, potrzebuje on swojego zamku – a ten należący do Cattonów ewidentnie wpadł mu w oko.
Wątek klasowy, początkowo nadrzędny i pierwszoplanowy, okazuje się jedynie sprytną zasłoną dymną. Podobnie jak bohater Jacoba Elordiego, zdajemy sobie w pewnym momencie sprawę, że daliśmy się nabrać. Omamiono nas, bezczelnie wywabiono w pole – oto homoerotyczna przypowieść o księciu i żebraku przeistoczyła się na naszych oczach w krwawy, mroczny thriller. Ale czy coś w tym złego? Saltburn to wyrafinowana gra pozorów, a ci, którzy doszukują się w niej społecznej satyry na miarę Rubena Östlunda, już dawno zabłądzili w ogrodowym labiryncie. Fennell niby to snuje opowieść o fascynacji biednych bogatymi i vice versa, ale w najważniejszym twiście filmu spektakularnie zabija ten wątek. Brak jej ambicji i pretensji Szweda. Oczywiście, awans społeczny jest stawką w prowadzonej przez Olivera grze, ale obsesja, która napędza jego działania, bynajmniej nie jest związana z brakami materialnymi. To raczej mieszanka erotycznej fascynacji i wrodzonej potrzeby dominacji, potęgowanej przez stan psychiczny bohatera. Saltburn, tak jak wcześniej Utalentowany pan Ripley czy Mechaniczna pomarańcza, łapie nas w moralną pułapkę i zachęca do kibicowania socjopacie – cóż jednak poradzić, skoro widok pozbawionego skrupułów pasożyta, konsumującego zepsute elity od środka jest widokiem niemalże katartycznym?
Wielka szkoda, że drugi film Fennell nie trafił w Polsce na ekrany kin, tylko prosto na platformę streamingową Amazona. Szkoda, bo to nie tylko świetna, inteligentna rozrywka, ale również audiowizualny spektakl, okraszony imponującymi wyczynami operatorskimi Linusa Sandgrena (stałego współpracownika Damiena Chazzele’a). Podobnie jak w Obiecującej. Młodej. Kobiecie. Fennell znów daje się ponieść popowej energii, odkurzając na ścieżce dźwiękowej takie hity jak Low Flo Ridy, Rent Pet Shop Boys czy Mr. Brightside The Killers. Muzyki nigdy nie używa wyłącznie ilustracyjnie – w większości przypadków teksty piosenek, w mniejszym bądź większym stopniu, korespondują z aktualną sytuacją fabularną (Rent jest tutaj najlepszym, bo najbardziej dosadnym przykładem).
François Truffaut powiedział kiedyś, że drugi film zawsze kręci się w kontrze do pierwszego – dlatego Strzelajcie do pianisty było tak odległe tematycznie od 400 batów. Wygląda na to, że Fennell wzięła sobie jego uwagę do serca, bo fabularnie Saltburn, poza motywem ciągłego zakładania masek, nie ma z Obiecującą. Młodą. Kobietą. zbyt wiele wspólnego. Pod względem reżyserskim jest z pewnością krokiem w dobrą stronę: widać jak na dłoni, że Brytyjka, która weszła do świata kina jako aktorka, czuje się po drugiej stronie kamery coraz pewniej. Odważnie eksperymentuje, sięga po estetykę kampu, kilkukrotnie balansuje na granicy dobrego smaku. Są w Saltburn sceny ekstremalne, wystawiające percepcję widza na próbę. Warto się z nimi zmierzyć. Choćby po to, aby dotrzeć do wspaniałego, rozegranego w rytm Murder On The Dancefloor finału.