search
REKLAMA
Nowości kinowe

TULLY, czyli “Mamo, co się stało z twoim ciałem?”

Krzysztof Walecki

13 maja 2018

REKLAMA

Matka to być może najpiękniejsze słowo w każdym języku, ale kryje się za nim coś gargantuicznego. Bo matka to zawód. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. To rola, z której się nie wychodzi, choćby miało się dość. Krzyków własnych dzieci, bezsennych nocy, swojego ciała, jakże zmienionego ciążą, opinii innych ludzi, którzy wiedzą lepiej, jak być jak najlepszą matką. I Marlo (Charlize Theron) ma dość.

Z dwójką kilkuletnich dzieci, trzecim w drodze i mężem (Ron Livingston), który pomaga jej, ale mniej niż by mógł, kobieta nawet nie myśli o tym, aby być dobrą matką, lecz zwyczajnie robi wszystko, czego wymaga od niej sytuacja. Dzieci ją kochają, ale są dziećmi – głucha na ironię i pozbawiona subtelności córka (Lia Frankland) potrafi jednym, wydawać by się mogło niewinnym, pytaniem trafić matkę w czuły punkt, a syn (Asher Miles Fallica), z nierozpoznanym stanem medycznym, którego symptomy przypominają autyzm, sprawia problemy w szkole i w domu. Po narodzinach trzeciego dziecka Marlo staje się wręcz zakładniczką macierzyństwa, kobietą podporządkowaną niezmiennemu, męczącemu rytmowi dnia i nocy, odmierzanemu przez momenty karmienia piersią, przewijania niemowlaka, zawożenia dzieci do szkoły, odbierania ich z niej itp. W końcu musi wybuchnąć i gdy to się dzieje, świadoma własnej niemocy, a może i wystraszona możliwymi konsekwencjami takiego stanu, postanawia skorzystać z propozycji swojego bogatego brata (Mark Duplass) i sprawić sobie tzw. nocną nianię. Kogoś, kto będzie miał po zmroku oko na niemowlę, podczas gdy mama porządnie się wyśpi. Pewnego wieczoru pod drzwiami domu Marlo pojawia się dwudziestokilkuletnia Tully (Mackenzie Davis).

Jest w tej obyczajowej komedii Jasona Reitmana opis tragedii codzienności, która takową jawi się jedynie Marlo. Nikt więcej tego nie widzi bądź nie rozpoznaje. Dlaczego? Bo w gruncie rzeczy swój dramat kobieta utożsamia z udanym życiem, być może nieplanowanym, jak jej trzecie dziecko, i wyczerpującym do granic wytrzymałości, ale dobrym, spełnionym. Jak na ironię, to właśnie takie życie daje bohaterce w kość, każąc jej być matką doskonałą, gdy wydaje się, że jest wręcz przeciwnie. Reitman i scenarzystka, Diablo Cody, zastanawiają się nad ową perfekcją i dochodzą do wniosku, że dążenie do niej samo w sobie jest iluzoryczne, ale być może konieczne.

W momencie pojawienia się nocnej niani Marlo w końcu się wysypia, a przede wszystkim zaczyna patrzeć na swoje życie tak, jakby stała z boku i widziała szczęśliwą kobietę. Znajduje bowiem wsparcie i zrozumienie w dziewczynie dopiero wchodzącej w dorosłość, wiecznie uśmiechniętej, pewnej siebie, skarbnicy ciekawostek, które nie przydarzą się jej w dalszym życiu, jakby wyjętej z innej bajki. Nieprzypadkowo użyłem tego zwrotu, gdyż Tully, pomimo swojego realizmu, mocno dryfuje w stronę baśniowości – Marlo wciąż śnią się syreny, które, choć piękne i doskonałe, nieraz ściągały swym śpiewem ludzi ku ich zgubie; wspomniany jest statek, z wymienionymi wszystkimi deskami, co rodzi pytanie, czy nadal jest to ta sama łódź, co na początku; również pierwsza scena filmu, kiedy Marlo czesze całe ciało swego syna szczotką, ma w sobie sporo prozaicznej magii i głębsze znaczenie.

Ale ta prosta symbolika nie działałaby tak dobrze, gdyby nie tytułowa postać i jej zastanawiająca natura. Grająca ją Davis ma być zagadką, osóbką z jednej strony stanowiącą odpowiedź na wszystkie problemy Marlo, z drugiej sprawiającą wrażenie kogoś nie z tego świata. Pyta o rzeczy błahe i oczywiste, ale potrafi udzielić dziwnie trafnych egzystencjalnych rad. Jej młodzieńczy entuzjazm kontrastuje ze styranym, mało atrakcyjnym obliczem Theron, i to właśnie zmiany, jakie obserwujemy u tej drugiej są najważniejszymi przejawami cudowności. Relacja obu kobiet brzmi prawdziwie, nawet gdy scenariusz konstruuje ryzykowne pomysły, często wydobywając z humoru głębszą refleksję, a tragedię przemieniając w dające nadzieję nowe możliwości.

Reitman i Cody nakręcili wcześniej oscarową Juno oraz Kobietę na skraju dojrzałości, gdzie po raz pierwszy pracowali z Theron. Wraz z nowym filmem konsekwentnie kreślą obraz kobiety, która wobec swego macierzyństwa – niechcianego, pożądanego bądź straconego – stara się znaleźć, jak najlepszą wersję samej siebie. W pierwszym z tych obrazów nastolatka musi podjąć w ekspresowym tempie bardzo dorosłe decyzje, w drugim trzydziestoletnia kobieta zachowuje się jak kapryśna królowa balu. W Tully tymczasem główna bohaterka nie wie, czy może sobie pozwolić na jakiekolwiek odejście od przyjętego wzorca. Reitman, Cody i Theron nie czynią bohaterki nieszczęśliwą, gdyż tę męczy rola matki, lecz dlatego, że w konsekwencji życia rodzinnego, a zwłaszcza posiadania dzieci, Marlo przestała rozpoznawać samą siebie. Tully przypomina jej o życiu wcześniejszym, nieobarczonym mężem i trójką wymagających opieki brzdąców, a także niechętnym myśleniem o przyszłości, ale twórcy filmu mądrze unikają wartościowania, co jest lepsze, a co gorsze. Czas jest tu sędzią i na pewne rzeczy po prostu nie może już pozwolić.

Tully skrzy się dowcipem i, przy całym swym poważnym przesłaniu, zaskakująco lekką atmosferą, budząc zadumę nad koniecznością pogodzenia się z myślą, że najlepsi jesteśmy, poświęcając się innym, nie zaś dbając o własne potrzeby. Te są niezwykle ważne, ale niech zajmie się nimi ktoś inny. Niekoniecznie jednak nocna niania.

REKLAMA