MARIA MAGDALENA. Biblijna prekursorka feminizmu
Kino biblijne, Rooney Mara, Joaquin Phoenix i reżyser Lion. Droga do domu – to połączenie, które z miejsca mnie zaintrygowało. Seans Marii Magdaleny obiecywał ciekawe spojrzenie na dobrze znany temat. Obiecywał wzruszenie i wzniosłość. Na szczęście w dużej mierze się udało. To kolejny wycinek Biblii zrealizowany na nowoczesną, realistyczną modłę, oferujący jednocześnie wartość dodaną. Ale film nie zdołał ustrzec się także ślepych zaułków.
Historia Jezusa z Nazaretu, wybawiciela ludzkości, jest tak powszechna, tak dobrze znana, że zarówno w literaturze, jak i w filmie podjęto niejedną próbę podejścia do niej z innej perspektywy. W taki sposób, by przyjrzeć się jego dziejom oczami osoby przebywającej w jego otoczeniu lub też osoby przypadkiem się na niego natykającej. Ben Hur przykładowo tylko pozornie opowiada o zawrotnych losach izraelskiego księcia. Tak naprawdę bowiem skupia się na nawróceniu, które dokonuje się w sercu protagonisty za sprawą spotkania z Chrystusem. Innym przykładem jest film Barabasz z Anthonym Quinnem w roli głównej, w którym przyglądamy się temu, jak potoczyło się życie mordercy sądzonego na równi z Jezusem, ułaskawionego decyzją Piłata. Zmiana punktu widzenia jest dla widza atrakcyjna dlatego, gdyż pozwala spojrzeć na Jezusa z dystansu, oceniając go po owocach, które wydawał.
Podobną drogą poszedł Garth Davis w Marii Magdalenie. Tym razem historia Mesjasza opowiadana jest z kobiecego punktu widzenia. Według tradycji chrześcijańskiej główna bohaterka filmu była najbliższą towarzyszką Jezusa, przebywającą w gronie apostołów. Znalazła się w nim tuż po tym, gdy Jezus wypędził z niej siedem złych duchów. To ta, która niosła olejki do jego grobu. To także ta, która była pierwszym świadkiem jego zmartwychwstania. I dlatego właśnie określa się ją mianem Apostołki Apostołów – jej udział w zbawieniu jest bowiem niebagatelny. Przez wieki jednak Kościół przedstawiał Marię Magdalenę w nieprzychylnym świetle. Pokutował bowiem stereotyp, że grzech, którego się dopuściła, a który pozostawiła za sobą po dołączeniu do apostołów, polegał na prostytucji. Jawnie łączono ją z kobietą cudzołożną, wspomnianą przez Łukasza w Ewangelii. Dopiero od stosunkowo niedawna, za sprawą wyniesienia dnia wspominającego jej postać do rangi święta, otwarcie mówi się o tym, że skojarzenia te są sprzeczne z Biblią i wypaczają główne przesłanie, jakie postać niesie na swoich barkach.
Misją Davisa było zatem uwypuklenie tych cech Marii z Magdali, które przełożyły się na jej święty status. Bardzo ciekawie twórca podszedł do tematu grzechu, który był jej przypisywany, a z którego udało się jej wyzwolić. W filmie bohaterka ma bowiem zostać przeznaczona do zaślubin niejakiego Efraima. Marii nie po drodze jest jednak z zamążpójściem i nie bardzo wie, w jaki sposób interpretować swoją odmienność. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w tradycji żydowskiej małżeńskie połączenie kobiety i mężczyzny jest aktem niemalże świętym. Wszelkie odstępstwa od tej tradycji, zwłaszcza w przypadku kobiet, nie były mile widziane i postrzegane były na równi z decyzją o pozostawaniu w grzechu. Wychodzi jednak na to, że odrzucenie tradycji było Marii pisane, gdyż los planował dla niej coś większego. Na jej drodze stanął bowiem niezwykły mistyk, tajemniczy nauczyciel o imieniu Jezus, który otworzył jej oczy na prawdę. I to jego śladami zdecydowała się podążać.
Biblijny anturaż nie przeszkadza Marii Magdalenie w nawiązywaniu do współczesności. Mam wrażenie, że jednym z powodów powstania filmu było nie tyle przywrócenie dobrego imienia uczennicy Jezusa, ile wyrażenie pochwały i podziwu w stosunku do kobiet. I tak jak zwykle mierżą mnie wszelkie feministyczne sygnały wysyłane tylko po to, by schlebiać współczesnym trendom myślowym, tak tutaj wszystko zdaje się być na swoim miejscu. Przekonuje mnie wykorzystanie postaci biblijnej do tego, by dać wyraz kobiecej sile oraz potrzebie niezależności. Stworzyć w ten sposób przypowieść o niewieście, która w chwili ostatecznej próby potrafiła stanąć na wysokości zadania, dojrzeć światło w mroku. Wrażliwość Marii wyraźnie bowiem kontrastuje z bojową postawą apostołów. Finał filmu nie pozostawia już w tej mierze żadnych wątpliwości. Kościół ukonstytuował się nie na głosie tej, która była pierwszym świadkiem zmartwychwstania Syna Bożego, ale na głosie tych, którzy (z początku) nie dali temu aktowi żadnej wiary. Co istotne, film nie idzie w kierunku skandalu i przekazuje swoje odważne morały bardzo subtelnie, nie rzucając oskarżeniami w twarz.
Inaczej jednak wygląda sprawa schlebiania mniejszościom, lub jak kto woli, przyklaskiwanie multikulturalizmowi, o czym także wypada wspomnieć. Film Davisa potknął się o własną nogę w sytuacji obsadzenia czarnoskórego aktora w roli świętego Piotra. Nie mam nic do Chiwetela Ejiofora (prócz tego, że nie wiem, jak wymawia się jego nazwisko), to świetny aktor, który w oderwaniu od całego kontekstu biblijnego bardzo dobrze poradził sobie z rolą zdeterminowanego ucznia – do czego, dodajmy, konkretny kolor skóry nie był przecież potrzebny. Gdy jednak weźmiemy pod uwagę fakt, że w przypadku jego postaci mówimy o Galilejczyku, sprawa przestaje być taka prosta. Nie chodzi bowiem o to, czy możliwa była obecność czarnoskórego na Bliskim Wschodzie, bo z tym problemu nie ma żadnego – przepływ ludności w Rzymskim Imperium był jednak dość znaczący. Jeśli jednak przyjęliśmy, że święty Piotr był Żydem tamtego okresu, to przyjęliśmy też konkretny jego kolor skóry. Chyba, że tworzymy coś na wzór alternatywnej historii, dobierającej i interpretującej fragmenty oryginału jedynie według uznania i wygody.
Podobne wpisy
Chciałbym docenić należycie wkład, jaki wniosła do filmu para głównych aktorów, ale polski dystrybutor pozbawił mnie tej możliwości. Jak się bowiem już pewnie zorientowaliście, Maria Magdalena wyświetlana jest w naszych kinach tylko przy udziale dubbingu. I specjalnie nie chce mi się nawet tego komentować – jak to zwykle w tym wypadku bywa, dubbing musiał się po prostu opłacać, a ja z cyferkami walczyć nie mam zamiaru. Co nie zmienia faktu, że z punktu widzenia artystycznego jest to praktyka kastracyjna, uderzająca w oryginalny kształt i jakość dzieła. Mogę jedynie rozłożyć ręce i dać do zrozumienia, że patrząc na ekranowe poczynania takiego Phoenixa żałuję, że nie mogłem usłyszeć jego głosu, gdyż jego ekspresja i gesty zdradzały wiele zaangażowania w rolę. Podobał mi się ten Jezus, nawet bardzo. Jeśli jednak chodzi o Rooney Marę, to nie mogę powiedzieć, by była to rola czymkolwiek wyróżniająca się na tle innych jej ostatnich wcieleń. Gra bowiem w sposób bardzo mało wyrazisty, nie widać w niej krzty błysku, a co za tym idzie, nie jestem do końca przekonany, czy ta rola jej pasowała. Mam problem z tą aktorką, ponieważ w każdym filmie, w którym ją widzę, realizuje według mnie to samo anemiczne i odpychające emploi, pasujące bardziej do ulicznego mima aniżeli figury mającej intrygować.
Maria Magdalena ma także problem z rozkładaniem akcentów, ustalaniem priorytetów. Opowieść przekazywana jest z perspektywy wiernej uczennicy Jezusa, ale w trakcie jej trwania ma się nieodparte wrażenie, że jej postać pełni czysto pretekstową rolę. Jakby zgrabnym zabiegiem narracyjnym chciano odwieść widza od wrażenia, że tak po prawdzie po raz kolejny ogląda dokładnie tę samą historię, tylko inaczej podaną. Wiem, że trudno jest rywalizować o uwagę widza z samym Jezusem Chrystusem, ale byłoby lepiej, gdyby psychologia postaci Marii z Magdali była w filmie zarysowana nieco głębiej. Ostatecznie jednak wiele dobra jest w stanie dotrzeć do nas zarówno w trakcie seansu, jak i po jego zakończeniu. Film jest solidnie nakręcony, ma przyjemne zdjęcia i bardzo wiarygodną stylistykę. Ciekawa jest także jego tonacja – niektóre sceny potrafią chwycić za gardło narastającym napięciem. W połączeniu z istotnymi przesłaniami, film Davisa daje więc sporo satysfakcji, pomimo błędów, których się nie ustrzegł.