KANAŁ (1956)
O “Kanale” Andrzeja Wajdy można mówić wyłącznie w samych superlatywach – to nie tylko najlepszy polski film wojenny, ale z pewnością jeden z najlepszych w kinematografii światowej mierzącej się z materią historyczną. Szczególny blask tej klasyki z 1957 roku zaskakuje jeszcze bardziej, gdy skonfrontujemy ją ze współczesnym “Katyniem”, czyli filmem bardzo dobrym, ale gdzież mu tam do zatęchłego powietrza warszawskich kanałów…
Pompatyczny wstęp ma swój powód, według mnie niebanalny. Otóż od jakiegoś czasu, przeglądając przeróżne fora internetowe i czytając odważne wypowiedzi nieśmiałych, najczęściej młodocianych, internautów, da się zauważyć przedziwnej jakości niechęć do Wajdy. Bo stary, bo intelektualnie niedołężny, bo filmowo niestety niepełnosprawny (za lektury), bo pazerny (znów za lektury), bo tylko Mistrz dla krytycznych wysłużonych elit i dla samego siebie, bo nudny, bo nie efektowny, bo… i tak dalej, dość rytmicznie i śmiało. A przecież temu człowiekowi należy się pomnik i ulica w każdym mieście, nie mówiąc już o szacunku dla jego nieprzeciętnego talentu! Wzdragam się przed niedopuszczaniem do głosu czegoś takiego jak “gust” – pal go licho sam film, który może się przecież podobać albo nie podobać – ale niejaką zbrodnią jest brak docenienia znaczenia filmów Wajdy; znaczenia w historii kinematografii polskiej.
Nie wystarczy powiedzieć, że były to dzieła ważne – bo to popularny slogan, a na nim kończyć nie można, byłby to krytyczny autorytaryzm. Wydźwięk obrazów nie ograniczał się do granic naszego kraju, ale miał posłuch na całym świecie, przy tym nie był to li tylko sukces marketingowo-finansowy – nobilitacja Wajdy związana była z jakością dzieł i odwagą reżysera zmierzającego się z niewygodną materią, jaką jest historia, polityka i obyczajowość polska. Stary nie jestem, ale aż sama się ciśnie na usta sentymentalna zwrotka “Kiedyś to było lepiej, odważniej, ciekawiej, bardziej nowatorsko…”, którą można kontynuować w nieskończoność. Nie ma także sensu wymieniać filmografii Wajdy, bo jest zbyt długa i przy tym każde jego dzieło co najmniej dobre, a najczęściej świetne.
Przepraszam za lekkie napuszenie, ale aż krew zalewa, gdy stykam się z bredniami typu “Wajda się skończył“. Dla większości jeszcze się nie zaczął, bo zbyt wiele osób bezczelnie unika klasyki filmowej – nie tylko tej wajdowskiej – a ferowanie wyroków tego typu świadczy raczej o lenistwie intelektualnym (czytaj: głupocie), niż o znajomości twórczości autora “Kanału”.
Andrzej Wajda w wojennej beznadziei nie mógł przemycić prawdy tamtych okrutnych czasów, bo, po pierwsze, nie był uczestnikiem wydarzeń, a po drugie był jedynie początkującym reżyserem odważnie mierzącym się z literaturą faktu – tylko tyle i aż tyle. Z tego powodu reżyser sam siebie nazwał świadomym kłamcą – nikt bowiem nie potrafi powiedzieć czym tak naprawdę jest wojna; prawda o niej jest ukryta w osobistym dramacie powstańców, w ludzkiej tragedii. Przecież nie chodzi o to, żeby kule świszczały, z nieba zlatywały bomby, budynki się waliły, trup padał gęsto. To tylko efekty bardziej lub mniej specjalne – wojna bowiem tkwi w człowieku, naznacza go niezmywalnym piętnem, pozbawia go wartości, idei i przekonań, które żywił niby odwiecznie. W “Kanale”, ale i w późniejszym “Popiele i diamencie”, całej zresztą filmografii Wajdy, właśnie człowiek – jego emocje, sentymenty, uczucia, szczęścia i rozczarowania – jest najważniejszy.
Zrealizowany w 1957 roku “Kanał”, na podstawie opowiadania Jerzego Stawińskiego, rozpoczął bolesny rozrachunek z wojenną przeszłością. To obraz świata, w którym przychodzi umierać wśród stołecznych zgliszcz i spływającego gówna (kanały wybudowano w łódzkiej wytwórni i trzeba przyznać, że jakość tej scenografii jest powalająca). Z tego też powodu film odebrano bardzo negatywnie, bo przecież od autorów pierwszego filmu o Powstaniu Warszawskim oczekiwano co najmniej hołdu dla bohaterstwa kilkuset tysięcy poległych, nie mówiąc już o pocieszeniu i pochwale niezłomnego polskiego heroizmu.
Ten film nie mógł ich usatysfakcjonować. Wylizali już rany, opłakali bliskich i teraz chcieli zobaczyć ich moralne i duchowe zwycięstwo, a nie śmierć w kanałach – mówił o powstańcach Andrzej Wajda w swej autobiografii. Zamiast patetycznej gloryfikacji patriotycznego zrywu otrzymano wizję tragiczną – już w pierwszych scenach głos narratora zapowiada śmierć grupy żołnierzy. Nie była to bynajmniej pogarda dla powstańczego poświęcenia ani krnąbrne spojrzenie na przegraną walkę, choć tak przyjęło się oceniać ów film w prasie polskiej. Powszechny zachwyt, a przede wszystkim uznanie dla odważnej wizji artystycznej, przyszły wraz z olbrzymim sukcesem “Kanału” na festiwalu w Cannes. Z miejsca film uznano za arcydzieło, był głównym faworytem do Złotej Palmy, ale zdobył w końcu tylko Srebrną (ex aequo z “Siódmą pieczęcią” Bergmana, główną nagrodę zdobył, zresztą niezasłużenie, amerykański “Friendly Persuasion”). Zachodnia publiczność zwróciła uwagę na historyczny aspekt filmu, ale w przeciwieństwie do widzów polskich, których uwaga skupiona była na zbiorowym wyobrażeniu powstania, doceniono uniwersalny charakter obrazu.
Bo kontrowersyjna wizja była mimo wszystko hołdem. Trochę na wspak, trochę sprzecznie z “racją stanu”, ale Wajda wyraził jednak podziw dla obrońców straconych pozycji, zrozpaczonych, przestraszonych, tonących w ekskrementach, ale jednak walczących do samego końca. Tacy bohaterowie umierali nie tylko w Polsce, ale i we Francji, Rosji, Holandii, w całej Europie. Nawet w Niemczech, bo idiotyzmem jest sądzić, że to naród wyłącznie oprawców.
Pierwsza scena – grupa wojowników przemierzająca warszawskie pogorzelisko. Zapewne kilku żołnierzy, paru cywilów, może jacyś harcerze, może przypadkowi wreszcie uczestnicy Powstania. Mundury niemieckie, polskie, radzieckie; brudne podkoszulki, wyciągnięte swetry, porwana marynarka, zniszczona kurtka. Miasto w ruinie, a wśród ruin podobnie zniszczeni ludzie. Atmosfera jak ze snu – mijają fortepian koncertowy, stylowe krzesło, fragment cudnej przedwojennej kamienicy i secesyjną willę z niemożliwym do uwierzenia przepychem wewnątrz. I za chwilę towarzyszy im “Marsz żałobny” Chopina, i grad bomb, i strzały znikąd. Później chwile beznadziei, przebłyski wiary, czyjaś śmierć, jęk, śmiech, płacz i krzyk. I morze ludzi zmierzające do śmierdzących kanałów, na których końcu podobno czeka wybawienie. Słychać miłosne wyznanie w bagnie, widać dzieci na barykadzie, przez mury kanałów przebija się ostatni oddech umierających z uduszenia.
I jakkolwiek patetycznie to brzmi, to Wajda tą scenerią i tą atmosferą złożył hołd tym, którzy powolnie konali wśród zgliszczy i w kanałach. Nie było więc tak, jak wieszczył Aleksander Ford (ten od “Krzyżaków”), nadworny reżyser wczesnego PRL-u, który sprzeciwiał się realizacji filmu, tłumacząc się jakoby (…)ludzie zobaczą swoich bliskich, którzy ginęli jak szczury i pojawi się pytanie, co robili “tamci”, którzy stali po drugiej stronie Wisły. Czyżby chciał zaprzeczyć, że jednak ginęli jak szczury podejmując ostatnie próby wydarcia się z pułapki? Czy to nieprawda, że wojska radzieckie czekały w okolicach Pragi, aż miasto opustoszeje i jego mieszkańcy wyginą? “Kanał” to szacunek złożony dla tych, którzy nie mieli innego wyjścia, tylko realizowali tak zwany czyn heroiczny – do samego końca, do własnej śmierci, choćby i naiwnie, i romantycznie. I to nie w imię narodu, Boga, Polski czy przyszłych pokoleń, tylko dla wierności względem samego siebie, względem wziętego na siebie obowiązku.
Kulminacja “Kanału” – trzy mocne akcenty końcowe – są jak sól wysypana na krwawiącą ranę. Po pierwszej części, jakby reportażowej, pora na apokaliptyczną i zindywidualizowaną wędrówkę bohaterów. Wszyscy ci, na których Wajda skupił swoją uwagę, schodzą do cuchnących tuneli, którymi chcą dostać się z Mokotowa do Śródmieścia. Jeden z bohaterów, wypowiada strofy z “Piekła” Dantego:
“Tam, gdzie staniemy, w samej głębi dołu
Widzę lud, w strasznym pławiony kanale,
Jakby wszech kloak brud mieścił po społu…”
To tym razem już nie sen, a droga przez piekło. Z tym że nie ma tu miejsca na Niebo, a jeśli już być upartym, to można się go doszukać jedynie w marzeniach skazanych na śmierć. Ale to i tak nic nie da, bo ta krata na końcu zagradzająca wyjście jest jak uderzenie w twarz rozwartą dłonią, a powolna śmierć podchorążego Koraba i Stokrotki nikogo nie odkupi i nie ocali. Porucznika Mądrego Niemcy rozstrzelają pod murem. Porucznik Zadra w rozpaczy zabija jednego ze swoich żołnierzy, po czym osuwa się z powrotem do kanałów, wiedząc, że podzieli los już martwych albo pozostałych przy życiu wojowników.
Dantejska wizja dusi bezlitośnie nadzieję tkwiącą w bohaterach – powstanie zostało utopione w gównie. Mimo ich heroicznego wysiłku – przegrali. Lizać rany mogą ci, którzy przeżyli; wspominać i wypominać błędy ci, którzy walczyli po nich.
“Kanał” jest wielki. Bo choć szalenie pesymistyczny, to zarazem nie pozostawiający widza z poczuciem absolutnej beznadziei – żołnierze zepchnięci w ciemności i smród kanałów umierają, Wajda wyraża jednak podziw dla tych zawiedzionych wojowników miotanych strachem i rozpaczą. Bez patosu i realistycznie. Wybitne kino!
(Odświeżony tekst z archiwum KMF)