HOBBIT: NIEZWYKŁA PODRÓŻ. Godny prequel klasyka
Ekranizacja Hobbita to karkołomne zadanie.
Peter Jackson musi bowiem zadowolić wiele różnych rodzajów widzów, spośród których wielu ma odmienne oczekiwania, inaczej interpretuje kinowy fun, sposób ekranizowania książek; widzów, których mało obchodzi literacki sztafaż, tło gatunkowe, osoba reżysera, technikalia. Albo też odwrotnie – niektórzy widzowie są żywo zainteresowani produkcją, uzasadnieniem decyzji, subiektywnymi odczuciami innych widzów, technicznymi wyzwaniami. Dla jednych “Władca Pierścieni” – film do którego nie odwoływać się nie sposób – to ekranizacja kultowej powieści Tolkiena, którego twórczość ma status naprawdę wyjątkowy, bo w pełni mitologiczny, nieskończenie bogaty, więc niemożliwy do skutecznego przekazania na ekranie – przynajmniej dla tolkienowych purystów, których także w Polsce przecież nie brakuje. Dla niektórych widzów LOTR sprzed 10 lat to kinematograficzne arcydzieło. Albo zwyczajnie dobre kino. Albo słabe, nudne, przeceniane, niechlujne.
Jest więc wiele grup do dopieszczenia, a wymienione powyżej różnią się stopniem skomplikowania swego spojrzenia nie tylko na Władcę Pierścieni, co na kino w ogóle. To wiele odcieni oczekiwań, wiele interpretacyjnych barw przepuszczonych przez subiektywne sito.
Można oczywiście zadać sobie pytanie, o sens takich dywagacji o oczekiwaniach widzów, wszak Śródziemie Jacksona to – na pewnym polu – klasyczny filmowy blockbuster, jakich w każdym roku wiele, wsparty gigantyczną kampanią reklamową, więc teoretycznie nie warty podobnego typu rozkmin. Jednak bezsprzeczna kultowość dotychczasowych filmów Jacksona i powieści Tolkiena, ich finansowy i artystyczny sukces, a także tkwiący w “Hobbicie” olbrzymi wielopłaszczyznowy potencjał pozycjonują Hobbita inaczej niż najnowszego Bonda, przygody pewnej panny na igrzyskach śmierci, czy ekranizacje komiksów, które nie muszą mierzyć się z tak dużą liczbą różnych oczekiwań.
A jak sobie z nimi poradził Peter Jackson przy okazji pierwszej odsłony Hobbita? Gdyby streścić wiele uczuć i dopasować do nich jedno słowo, byłoby to “mieszane” i to zarówno jeśli chodzi o nastawienie przed seansem, jak i refleksje po seansie. Wcześniej na stronie pojawiła się dość wstrzemięźliwa w ocenie recenzja Jimi’ego, wkrótce pojawi się kilka kolejnych. Jeśli zerkniecie na dużą dyskusję na naszym Forum, to zauważycie, jak skrajne potrafi być wartościowanie, nastawienie i doświadczenie.
Ja jako widz
Osobiście należę do grupy wielkich fanów ekranizacji Władcy Pierścieni, które uważam – ale wersje reżyserskie! – za znakomicie oddające piękno świata stworzonego przez Tolkiena (którego powieści i opowiadania czytałem wielokrotnie od czasu skończenia 12 lat). Moje spojrzenie może być odczytane jako lekko spaczone, ale taka jest sytuacja – albo się z moim zdaniem zidentyfikujecie, albo je olejecie. Postaram się być jak najbardziej szczery, a na szczerości bardzo mi zależy ze względu na wiele pozytywnych zaskoczeń, których byłem świadkiem, i niewygodne szczegóły, które z biegiem czasu traciły na znaczeniu.
Podobne wpisy
Najnowszy film autora Martwicy mózgu w sposób naturalny kojarzony jest z ekranizacją pierwszej powieści Tolkiena. Jest to zgodne ze stanem faktycznym – thank you, Captain Obvious! – jednak po zobaczeniu pierwszej odsłony najnowszej trylogii krzyczenie o bezsensowności podziału na 3 części może być traktowane jako niepotrzebne jojczenie (którego, swoją drogą, byłem orędownikiem parę miesięcy temu). Hobbit to bowiem nie tyle ekranizacja pierwszej powieści Tolkiena, która była swoistym wstępem do świata Śródziemia, prologiem do późniejszych wydarzeń, ale zdecydowanie bogatsza ekranizacja, zarówno pod względem budowy mitologii, jak i płynnego związania tej historii z wyprawą Frodo Bagginsa do Mordoru. Książkowa wyprawa na Smoczą Górę to bardzo ciekawa lektura, ale pod względem mitologicznych kontekstów, na pewno nie tak bogata jak “Władca Pierścieni”, nie mówiąc już o spisanej historii Śródziemia z “Silmarillionem” na czele. To prosta, przygodowa historia osadzona w konkretnym świecie, z ciekawie nakreślonymi postaciami, zajmującą akcją i czytelnymi morałami.
Ci, którzy czytali, wiedzą dobrze, że nie jest to głupiutka baja dla starszych dzieciaków, jak najczęściej o Hobbicie mówią ci, co nie czytali, a powtarzają za innymi ignorantami, niestety. To, że Tolkien napisał ją dla swego syna, nie znaczy, że powieść pełna jest pretensjonalnej naiwności, którą łyknąć może dziecko. To kawał naprawdę świetnej literatury, napisanej żywym językiem, z przebogatym tłem – mogącej zafascynować także osoby dorosłe, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale jednocześnie to dość dzieło autonomiczne, z którego wydarzeń dopiero później korzystał Tolkien przy tworzeniu “Władcy” i w którym jeszcze nie czuć grozy czyhającej za rogiem i nie widać zagrożenia innego niż to bezpośrednio dotykającego bohaterów. Niemniej to też owoc (wydany w 1937 roku) wcześniejszej, bo prowadzonej przez 20 lat, pracy Tolkiena nad mitologią Śródziemia.