NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN. Tam, gdzie umierają ideały
Kochana mamo,
Piszę do Ciebie z frontu produkcji studia Universal, żebyś wiedziała, że jestem cały i zdrowy, i miała pojęcie o tym, jak tu jest (na wszelki wypadek dołączam też kilka fotek). A jest naprawdę ciężko. Mało śpimy, bo reżyser – Lewis Milestone – tak się zapatrzył na materiał źródłowy, że wymaga od nas maksymalnego realizmu. Wieczne wybuchy na zewnątrz zbudowanych od podstaw okopów (także w nocy), niekończące się powtórki batalistycznych ujęć oraz ciągła obecność prawdziwych niemieckich weteranów pierwszej wojny światowej, którą próbujemy odwzorować w najdrobniejszych szczegółach – to nasza szara codzienność. No i jedzenie – okropne. Jeśli to samo jadali w tamtych czasach, to nic dziwnego, że przegrali. Ale my musimy wygrać. Oczami wyobraźni już widzę te Oscary dla najlepszego filmu 1930 roku. Musimy wygrać, bo jeśli nie wygramy, to po co w ogóle walczyć?
Dręczy mnie to pytanie co raz częściej ostatnio, kiedy tak leżę na brudnej, zimnej jak sto skurwysynów bardzo zimnej ziemi, wśród całkowicie obcych mi ludzi i czekam na rozpoczęcie kolejnej bezmyślnej szarży na wrogie zastępy statystów. Oczywiście mam też w kompanii wielu kolegów, choć większość z tych najlepszych już swoje zrobiła i już nie wrócą na plan. A przecież niektórzy ledwie co na niego weszli… Trochę mi przykro z tego powodu – za kilkoma nawet tęsknię, bo byli naprawdę swoimi chłopami (po jednym zostały mi nawet bardzo wygodne buty). Ale cóż zrobić… Odeszli w słusznej sprawie, wypełnili swój obowiązek i zgarnęli czeki. Może zobaczymy się jeszcze w jakiejś innej produkcji? Chciałbym. Choć wiem, iż to złudne nadzieje. Nie ma zresztą czasu rozpamiętywać, gdy co chwila gnębią nas pirotechnicy… Szczęśliwie humor poprawia mi obecność niezniszczalnego sierżanta Katczinskiego (Louis Wolheim), który ma ten fach z małym palcu i często nam doradza albo pomaga. Bez niego to już nie byłaby ta sama wojna.
A jest ona… Nie mogę Cię okłamywać, kochana matulu – tutaj jest inaczej niż w domu (za którym oczywiście mocno, mocno tęsknię – proszę, ucałuj ode mnie koniecznie Ernę, no i ojca, mam nadzieję, że wszystko u was w porządku). Inaczej, niż nam mówili ludzie na castingu. Inaczej niż w całej tej promocyjnej propagandzie, którą jesteście karmieni przez radio, gazety i plakaty na mieście. Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo inaczej. A ja nie mam odwagi, by Ci to logicznie wytłumaczyć. Nie da się. Jak mógłbym w ogóle opisać całe to doświadczenie bez wystawiania Twojego biednego serca na próbę?
Mógłbym oczywiście przesłać Ci kopię książki Ericha Marii Remarque’a, na podstawie której kręcimy, ale naprawdę nie chcę, żebyś smuciła się tym, co tam znajdziesz. Sam jej co prawda nie czytałem, bo nie mam kiedy (dość napisać, że nieliczne chwile wytchnienia poświęcam na napisanie tego listu). Ale nasz scenariusz autorstwa Maxwella Andersona i George’a Abbotta jest ponoć bardzo wiernym przełożeniem zawartych w niej autentycznych historii na język kina. I nie jest łatwy w przetrawieniu, ani w realizacji. Są tam rzeczy… Nie! Nie będę Cię dodatkowo zamartwiał szczegółami. To wszystko i tak trzeba by było zobaczyć na własne oczy, odczuć na własnej skórze, co udziela mi się dzień w dzień – ku chwale ojczyzny, rzecz jasna! Nie wiem oczywiście, jak skończy się moja rola w tym wszystkim, bo dają nam do przeglądu scena po scenie na bieżąco. Gram wszak szeregowego, więc nikt mi nic nie mówi – to zrozumiałe. Nie boję się jednak, bo wiem, że jako główny bohater nie mogę zginąć. Prawda?
Podobne wpisy
Z początku bałem się takiej możliwości, przez co kosztowałem studio wiele dubli kluczowych sekwencji. Ale już się nie boję. Kat… – czyli poczciwy Katczinski – mówi mi, że to nie ma sensu, bo inaczej nie wykonam dobrze mojej roboty. A nie chcę bynajmniej przynieść Tobie i ojcu wstydu. Chcę, żebyście byli ze mnie dumni, i żeby naród też był, kiedy będę odbierał za swój występ własną statuetkę Złotego Rycerza (takie tam małe marzenie z dzieciństwa, wiesz zresztą o tym, bo Ci mówiłem przed wyjazdem). Więc zagryzam zęby i – jak radzi mi Kat – daję się ponieść biegowi kolejnych dni, kolejnych walk w niesprzyjających warunkach pogodowych; w brudzie, w kurzu i w nie mającym końca dymie, jaki z całą pewnością będzie fantastycznie prezentował się na zdjęciach Arthura Edesona i Karla Freunda.