search
REKLAMA
Czarno na białym

LOLITA

Jacek Lubiński

17 listopada 2017

REKLAMA

Stanley Kubrick – reżyser. I Władimir Nabokow – pisarz. Obaj byli mistrzami w swym fachu. Obaj wzbudzali również wokół swojej osoby tyle samo uwagi i uznania, co kontrowersji i oburzenia. Gdy więc w 1960 roku spotkali się razem na planie ekranizacji powieści Lolita – historii burzliwego, odważnego romansu podstarzałego nauczyciela z dwunastoletnią panienką – skandal był praktycznie gotowy. Ale po kolei…

…o ile w ogóle tak można napisać, bowiem Kubrick wrzuca nas od razu w sam środek intrygi, którą następnie poznajemy na zasadzie jednej wielkiej retrospekcji. Swój film zaczyna przysłowiowym trzęsieniem ziemi – próbą zabójstwa niejakiego Clare’a Quilty’ego (Peter Sellers) przez profesora literatury francuskiej, Humberta Humberta (sic!), w którego wcielił się James Mason. Ten pierwszy jest kompletnie pijanym, mocno ekscentrycznym typem, który – podobnie jak widz – nie do końca ogarnia, co się dzieje. Ten drugi śmiertelnie poważnie podchodzi do swojego niełatwego zadania, do którego pchnęło go, jak się okazuje, złamane serce. Wiemy zatem, jak historia się kończy.

A zaczyna się, rzecz jasna, od tytułowej Lolity (nagrodzona Złotym Globem dla debiutantki, urocza Sue Lyon) – rozwiązłej nastolatki, którą pan profesor poznał cztery lata wcześniej podczas wakacji, a która szybko stała się jego obsesją, wręcz sensem życia. Jak łatwo wykalkulować nie tylko z prologu, ich krótki i burzliwy związek skazany jest/był na porażkę, głównie przez nieodpowiedni wiek dziewczyny. Ale nie jedynie, o czym przekonują kolejne minuty tego dwuipółgodzinnego filmu, w którym Kubrick sporo oczywistych rzeczy zawarł między słowami – czy też raczej: kadrami, stylowo sfotografowanymi przez Oswalda Morrisa (Działa Nawarony). Co ciekawe, oryginalnie czarno-biały obraz zmieniał się w kinach w zależności od sceny, lawirując pomiędzy „telewizyjnym” formatem 1:33 i dwukrotnie szerszym 1:66. Obecnie w takiej formie spotkać go można wyłącznie na amerykańskich laserdiscach wydawnictwa Criterion.

Dwa lata przed premierą, czyli jeszcze zanim książka Nabokowa została spopularyzowana na Zachodzie, reżyser zapłacił ćwierć miliona dolców za prawa do jej sfilmowania. Był to manewr godny największych ryb finansjery, gwarantujący odpowiednio dużo spokoju nad przygotowaniem adaptacji i gotowy szum w prasie tuż przed jej premierą. Bynajmniej nie okazał się to jednak czas usłany różami. Największym problemem było przeniesienie literek z papieru na papier w taki sposób, aby zawszeć wszelkie najważniejsze elementy historii, czyniąc ją zarazem odpowiednio filmową, atrakcyjną i zrozumiałą dla przeciętnego widza.

Za napisanie scenariusza Nabokow zabrał się sam po przeprowadzce do Hollywood i, ku rozpaczy Kubricka, wysmażył… ponad czterystustronicowego potworka, którego nie sposób było podnieść, a co dopiero sfilmować (gdyby się jednak ktoś odważył, to wedle zasady jedna strona = jedna minuta czasu ekranowego, gotowe dzieło trwałoby blisko siedem godzin!). Mimo to pisarz otrzymał potem nominację do Oscara za swoją pracę, choć ta została w większości wyrzucona do kosza (Nabokow wydał później ten materiał w formie swoistej nowelizacji – Lolita: A Screenplay). Resztę przerobił incognito sam producent, James B. Harris, robotę którego, jak i reszty ekipy, Nabokow bardzo sobie ostatecznie chwalił, co czyni go niejakim wyjątkiem wśród tuzów pióra, z reguły obrażonych na filmowców za masakrowanie ich książek.

Zazie Beetz i Regina King

A trzeba przyznać, że w tym wypadku rozbieżności z oryginałem jest nie tylko sporo, ale też są na tyle drastyczne, że niemal totalnie wypaczają one wagę, znaczenie i sedno powieści (co przywołaną wyżej nominację czyni jeszcze bardziej kuriozalną). Zdecydowana większość zmian podyktowana została odgórnie narzuconą na kino cenzurą. Na początku purytańskich lat 60. w USA nadal obowiązywał jeszcze rygorystyczny Kodeks Haysa, a spory wpływ na to, co można pokazać, miał także katolicki Legion Przyzwoitości (działający niestety także obecnie, choć zdecydowanie nie mający już tej siły przebicia).

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA