QUIGLEY NA ANTYPODACH. 30 lat od premiery
Zachód ucywilizowany, linia kolejowa łącząca odległe stany wybudowana, ludzie szczęśliwi, a kraj mlekiem i miodem płynący. To jednak westernowa wizja rodem z lat 30., dlatego warto ją nieco zaktualizować. A zatem – Indianie brutalnie wymordowani, ziemia wyjałowiona, a ludzie pomagają sąsiadom w codziennych obowiązkach albo napędzani żądzą władzy i zysku uprzykrzają im życie lub kończą je efektownym linczem. Dziki Zachód mniej więcej od połowy lat 70. był już dla kina coraz mniej dziki i coraz mniej interesujący.
Podobne wpisy
Wszystkie mity już opowiedziano, ugruntowano, a następnie obalono. Byli szlachetni kowboje i źli rewolwerowcy, później przyszli niepewni swojej pozycji szeryfowie, dwulicowi mieszkańcy Zachodu oraz prześladowani Indianie, a po nich nastąpił czas moralnie wykrzywionych, małomównych strzelców we włosko-hiszpańskich krajobrazach. W drugiej połowie ósmej dekady XX wieku western na wielkim ekranie stawał się wręcz ewenementem, by w latach 80. niemalże zaniknąć – zmieniały się czasy, preferencje widowni i funkcjonowanie przemysłu (kluczowe słowo) filmowego. Prawie nikt nie jeździł już konno, a ludzie woleli oglądać blastery od rewolwerów.
Można by rzec, że rozpoczynając prace nad scenariuszem westernu w roku 1974, scenarzysta John Hill wsiadał do pociągu donikąd. Zwłaszcza gdy dodamy do tego fakt, że od początku tworzenia Quigleya na Antypodach do jego premiery minęło całe 16 lat. Film ten przechodził między wieloma producenckimi rękami w latach najgorszej posuchy w dziejach gatunku, a mimo to powstał. Czy było to dzieło przełomowe, które wskrzesiło Dziki Zachód? W żadnym razie. Czy Quigley na Antypodach był standardowym westernem, jakich we wcześniejszych dekadach kręcono setki? Niezupełnie.
Hill zaczął pisanie scenariusza, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że western jest w zdecydowanym odwrocie. Tym niemniej jego wyobraźnię pobudziła historia, którą przeczytał w „Los Angeles Times”. Historia ludobójstwa dokonanego w XIX wieku na rdzennej ludności Australii. Brzmi znajomo? XIX-wieczni Indianie mogliby bez trudu utożsamiać się z prześladowanymi Aborygenami. Hill stwierdził zatem, że choć to wątek doskonale znany każdemu, kto miał na poważnie styczność z westernem, przeniesienie akcji ze Stanów Zjednoczonych w zupełnie inne miejsce może otworzyć nowe możliwości, a jednocześnie tchnąć nieco życia w umierający gatunek.
Droga do realizacji Quigleya nie była łatwa. W roku 1979 poczyniono przygotowania do realizacji projektu, zaś w tytułowej roli miał wystąpić sam Steve McQueen, lecz niestety nie zdążył – gwiazdor wkrótce zmarł, przegrywając walkę z rakiem. Quigley trafił więc na półkę, przeleżał na niej siedem lat, a wtedy wytwórnia Warner Bros. zakupiła scenariusz i przypisała do jego zekranizowania reżysera Lewisa Gilberta oraz gwiazdora Toma Sellecka… i tyle. Skrypt ponownie stał się „półkownikiem”, by ostatecznie trafić do Pathé Entertainment. Ci już się nie ociągali. Selleck został Matthew Quigleyem, a za kamerą stanął Australijczyk Simon Wincer. Scenariusz przepisano, aby pozbyć się niepotrzebnych przeróbek oraz historycznych niezgodności i po niedługim czasie Quigley na Antypodach był gotowy.
Rzeczony Quigley to facet wyjęty wprost z klasycznego amerykańskiego westernu. Wysoki, przystojny, z kapeluszem na głowie, chustą na szyi i wierną strzelbą przy boku. Reżyser nie pozostawia żadnych wątpliwości co do charakteru bohatera również w jego czynach – już w pierwszych scenach okazuje się on silnym, pewnym siebie, prawym mężczyzną, który nauczy pokory zaczepiającego staruszkę trapera i obroni narwaną dziewczynę przed nieokrzesanymi osobnikami o jednoznacznych zamiarach. Takiego stereotypowego kowboja widzi w nim także przyszły pracodawca, Elliott Marston (Alan Rickman), zafascynowany Dzikim Zachodem znanym mu jedynie z powieści, który sprowadza bohatera do Australii w celu zatrudnienia przy odstrzale.