search
REKLAMA
Recenzje

PRAWDZIWE MĘSTWO (1969)

Jacek Lubiński

16 grudnia 2017

REKLAMA

Cóż jednak z tego, skoro niespełna pięćdziesięcioletni już film i tak potrafi się całkiem nieźle obronić. Czy to właśnie tą sielską, w ostatecznym rozrachunku poprawiającą humor atmosferą, czy też solidną obsadą, wśród której znajdziemy młodych gniewnych: Roberta Duvalla (Ned Pepper), Dennisa Hoppera (Moon) i debiutującego na dużym ekranie Wilforda Brimleya (sympatyczny dziadzio z wąsem z Kokonu) oraz całkiem niezłą chemią pomiędzy głównymi graczami. Zmarły niedawno Campbell, którego sam reżyser nie znosił, uważając go za chodzące drewno, sprawdza się jako zadufany w sobie Teksańczyk La Boeuf – piękna buzia, śnieżnobiałe zęby, naturalny akcent i uparty charakter nie dają mu zginąć wśród profesjonalnych kolegów. Rola, w której producenci widzieli pierwotnie samego Elvisa Presleya, nie jest rzecz jasna wybitna, ale i sam zainteresowany traktował kino jedynie jako okazyjną przygodę (wystąpił jeszcze tylko w trzech innych produkcjach), żartując później, że:

Nigdy wcześniej nie grałem w żadnym filmie i za każdym razem, gdy oglądam Prawdziwe męstwo, sądzę, że moje konto nadal pozostaje czyste.

Oczywiście cały ciężar historii osadza się na relacji Roostera z młodziutką Matty Ross – i tu również trudno się do czegoś przyczepić, bo ta dwójka naprawdę dobrze się uzupełnia, niekiedy przypominając duet wyrodnego ojca i nieznośnej córki. Są siebie warci. A biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności przyrody, można tu pisać o prawdziwej magii kina. Na planie zarówno Hathaway, jak i Wayne byli bowiem otwarcie rozczarowani wyborem Darby, która tym samym pokonała takie kandydatki, jak Mia Farrow, Sally Field, Tuesday Weld czy Sondra Locke.

Szczególnie Duke traktował młodą aktorkę z rezerwą, co przypuszczalnie związane było z faktem, iż początkowo chciał wcisnąć producentom kandydaturę… własnej córki, Aissy Wayne, która pojawiła się u jego boku w filmach McLintock!, Rafa Donovana, W kraju Komanczów i słynnym Alamo. Tymczasem Darby doskonale się bawiła, prawiąc same komplementy pod adresem gwiazdora. Podobna dychotomia panowała także ponoć między Duvallem i reżyserem, z tym wyjątkiem, iż tu obeszło się już bez pochwał.

Jeśli coś z tych spięć przedostało się na ekran, to jedynie z pozytywnym skutkiem dla całego przedsięwzięcia, które – jak nietrudno się domyślić – okazało się dużym hitem komercyjno-artystycznym. Zbierając w większości dobre recenzje, Prawdziwe męstwo nie mogło narzekać na brak publiczności, łącznie zarabiając w samych tylko Stanach Zjednoczonych prawie pięćdziesiąt milionów dolarów (dla porównania, kosztujący niemal czterdzieści baniek remake uzyskał przychód w wysokości 252 milionów).

Pociągnęło to za sobą oczywisty sequel z Katharine Hepburn na pokładzie (Rooster Cogburn, 1975) i późniejszy o trzy lata wariant telewizyjny, w którym w szeryfa wcielił się Warren Oates. Choć pozwoliły one kultywować świeży mit kolejnej westernowej ikony, jaką stał się cyklop Rooster, to nie powtórzyły one jednak sukcesu poprzednika. Podobnie jak i nie powtórzył go już nigdy starzejący się coraz bardziej Wayne – tutaj w zdecydowanej większości konnych wyczynów, wliczając w to efektowną szarżę w finale, korzystający już wydatnie z usług swojego dublera Jima Burka.

Przerwa na planie

Zmarły 11 czerwca 1979 roku, czyli dokładnie dziesięć lat po premierze filmu, naczelny kowboj Hollywood próbował jeszcze potem odnaleźć się w coraz bardziej popularnych kryminałach pokroju Brudnego Harry’ego. Z powodzeniem grywał także dalej w westernach, zaliczając świetny występ między innymi w Kowbojach – gdzie niejako przekazuje pałeczkę młodemu pokoleniu – oraz, w końcu, w pełnym starych twarzy, zgorzkniałym Rewolwerowcu. Niemniej także i Prawdziwe męstwo można uznać może nie tyle za jego pożegnanie z gatunkiem, co za piękny epilog bogatej kariery. Jest to może nie tyle idealne, co adekwatne jej podsumowanie, w którym znajdziemy wszystko to, co w takim kinie dobre, jak i to, co złe. I przy okazji poczujemy ducha dawnej przygody. Warto rzucić okiem.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA