search
REKLAMA
Recenzje

POTWORY I SPÓŁKA (2001). Stres wrogiem zdrowia

Adrian Szczypiński

22 sierpnia 2017

REKLAMA

Źle się dzieje w Monstropolis. Wiszący na włosku kryzys energetyczny zbliża się wielkimi krokami. Wszystko przez ludzkie dzieci, które faszerowane przemocą, wylewającą się z telewizji, przestraszyć coraz trudniej. Dzieciarnia nie boi się już Baby Jagi, złego wilka ani nawet czarnej wołgi. Ostatnia i jedyna linia obrony to Potwory i Spółka, firma zajmująca się kompleksowym straszeniem dzieci na globalną skalę. Ta kluczowa dla funkcjonowania Monstropolis instytucja, produkująca czystą ekologiczną energię z dziecięcego krzyku, ma w swoich szeregach prawdziwego mistrza – Jamesa P. Sullivana. Włochaty przodownik pracy, pupilek swego szefa Moczyknura, wraz z jednookim przyjacielem Mikiem Wazowskim stanowią najskuteczniejszy duet, specjalizujący się w straszeniu dzieci z równoległego świata ludzi. Ich fach jest jednakowoż obwarowany jednym surowo egzekwowanym warunkiem – absolutne zero kontaktu organoleptycznego z dzieckiem lub jakimkolwiek przedmiotem ze świata ludzi. Według szefostwa samo dotknięcie dziecka grozi śmiercią. Cały straszący biznes kręci się w miarę pomyślnie, aż do momentu, kiedy to do świata potworów niespodziewanie przedostaje się Boo, mała dziewczynka ze świata ludzi, zaciekawiona, co też znajduje się za drzwiami szafy w jej pokoju. Traf chce, że pierwszymi potworami, zmuszonymi do konfrontacji z gaworzącym niebezpieczeństwem, są właśnie Sulley i Mike…

Brzmi jak niewydarzona parodia horroru? Może i tak, lecz Potwory i spółka to 89 minut obcowania z najprawdziwszą filmową magią. Film ten to czwarte dzieło firmy Pixar Animation Studios. Założone przez Steve’a Jobsa, właściciela Apple, w drugiej połowie lat 80. studio animacji komputerowej w 1995 roku zaprezentowało Toy Story, pierwszy w historii kina pełnometrażowy film zrealizowany metodą cyfrowej animacji. Oszałamiający sukces bajki o żyjących zabawkach zaowocował powstaniem Dawno temu w trawie oraz drugą częścią Toy Story. W 1999 roku Pixar rozpoczął produkcję Hidden City, przemianowanego w 2001 roku na Monsters Inc.. Zaś zupełnie niedawno mieliśmy okazję podziwiać kolejne dzieło z tej wytwórni, czyli Gdzie jest Nemo.

W każdym filmie Pixara jest coś niezwykłego i zadziwiającego. Doprawdy aż trudno uwierzyć, że ta pozornie bezduszna i niwecząca artystyczny entuzjazm, skomplikowana i żmudna technologia animacji komputerowej może dać tak fantastyczne rezultaty. Doskonalone z każdym rokiem narzędzia całej armii grafików i animatorów, którzy po prostu obezwładniają jakością i finezją swojej pracy, to pole do zachwytu nad współczesną technologią, odbierającą prym tradycyjnemu pędzlowi. Lecz to tylko połowa sukcesu Pixara. John Lasseter, Andrew Stanton, Pete Docter i Lee Ulkrich, stanowiący trzon scenariuszowo-reżyserski wytwórni, sprawiają wrażenie twórców, którzy nagle pojawili się znikąd i z marszu pokazali filmowemu światu, jak powinno się robić nowoczesne kino familijne, choć już sama nazwa gatunku każe machnąć ręką i wrzucić wszystko do jednego wora z ckliwymi, ciepłymi kluchami, produkowanymi masowo przez Disneya. Lasseter i spółka podeszli do tego pozornie banalnego gatunku z wręcz postmodernistyczną bezczelnością. Z grubsza dochowując wierności konwencji, zaczęli tworzyć bezpretensjonalne, radosne obrazy na podstawie perfekcyjnych, skrojonych według najlepszych reguł scenariuszy, z całą galerią malowniczych, pomysłowych postaci rodem z ich nieposkromionej wyobraźni.

Tak, oczywiście – to wszystko wiele lat wcześniej zaprezentowali już Spielberg i Lucas, lecz magicy z Pixara tchnęli nowego ducha w kino familijne. Zamiast infantylnej rozrywki, zapewnili wielopiętrową zabawę dla widza w każdym wieku. Kluczem do tego okazało się zerwanie ze sztywnymi schematami grzecznych bajek z nieodłącznym morałem. Morał pozostał, podobnie jak odwieczny motyw walki dobra ze złem, lecz novum Pixara polegało na zręcznym i niezwykle finezyjnym cytowaniu legend popkultury i rozwiązaniach fabularnych, znanych z największych dokonań “dorosłego” kina. To sprawiło, że na przykład na Dawno temu w trawie to rodzice ciągnęli dzieci do kin, a nie odwrotnie. Pierwszy z brzegu przykład z tego filmu – komar wchodzi do baru i wygłasza zamówienie: “barman! krwawa bańka Rh-!”, po czym wsysa wielką kroplę krwi i zbombardowany jak Drezno, osuwa się pod bar. Po takiej scenie nie wiadomo, kto śmieje się głośniej, dzieci czy rodzice…

Wyprodukowane rekordowym w dziejach studia kosztem 115 mln $ Potwory i spółka to dzieło spełniające w 200% wszystkie postulaty programowe mistrzów z Pixara. Już samo założenie fabuły jest genialne w swej prostocie (choć podobno mające swe źródło w studenckim filmie Johna Lassetera). Skoro każdego z nas w wieku bardzo dziecięcym straszyły wyimaginowane potwory, więc dlaczego by nie zrobić filmu o potworach, które ze straszenia stworzyły sprawnie prosperujący przemysł? Koncepcja zaiste przewrotna i na dodatek chyba zupełnie wcześniej filmowo niewykorzystana, a przynajmniej nie w takim kształcie. Autorzy filmu również wyjątkowo gładko zaaplikowali widzowi nie tak prostą przecież w swej “fantastyczno-naukowej” istocie ideę świata równoległego, w którym mieszkają potwory. Portale do świata ludzi w postaci drzwi do dziecięcych sypialni, wydają się tutaj być czymś najnaturalniejszym pod słońcem. Pierwszy Matrix wyjaśniał, skąd się bierze zjawisko “deja vu”. Potwory i spółka zdzierają zasłonę tajemnicy z Yeti – to po prostu potwór-renegat, zesłany do świata ludzi, konkretnie w Himalaje. Yeti zajmuje się robieniem lodów kiwi, podkrada mleko jakom i marzy o byciu artystą. Takich smaczków jest w Monsters Inc. bez liku.

Istotną nowością, jak na konwencję bajki dla (teoretycznie) dzieci, jest umiejscowienie akcji w zakładzie pracy. Tak więc mamy obowiązkowe sceny w szatni i męskiej toalecie, fachowy język, obfitujący w dniówki, premie, raporty i rady nadzorcze, fabryczny romans między robolem i sekretarką, a także iście socjalistyczny pęd głównych straszaków do śrubowania norm i bicia rekordów przodownictwa pracy. Dość niezwykły zestaw, jak na dziecięcą widownię. Oczywiście przodujący straszacy otoczeni są uwielbieniem, godnym Mateusza Birkuta, mają swoją galerię sław, bezproblemowy wjazd do ekskluzywnych restauracji i w ogóle wiedzie im się nieźle. Chyba że trafią na dziecko, które wyrosło już ze straszenia, albo nieopatrznie przyniosą na własnej sierści zabójczą skarpetkę berbecia ze świata ludzi. Naonczas z mocy paragrafu 19. do akcji wkraczają Czyściciele, uzbrojeni po czubek głowy funkcjonariusze Agencji Wykrywania Dzieci. Wtedy potwór przechodzi błyskawiczną procedurę odkażającą i – jeżeli posiada futro – żegna się nim w kilka sekund.

Cała ta “dorosła” otoczka jest zorkiestrowana z wyjątkową lekkością i finezją, jak gdyby bajki o biciu rekordów w miejscu pracy były standardem od czasów braci Grimm. Choć trzeba uczciwie przyznać, że akcja nabiera właściwej temperatury dopiero po przybyciu do świata potworów małej dziewczynki ze świata ludzi. To uruchamia lawinę pościgów, pomyłek i całej gamy komediowych sytuacji, zapewniających solidny trening przepony. Dwójka głównych bohaterów to standardowa para amerykańskiego kina, duet oparty na przeciwieństwach, taki Asterix i Obelix inaczej. Mistrz straszacki Sulley (niezła zbitka wyrazowa…), to w gruncie rzeczy dobroduszny olbrzym, pod wpływem małej Boo odkrywający w sobie nieznane pokłady wrażliwości. Jego przyjaciel Mike Wazowski to mały, zielony, okrągły i jednooki nerwus, na śmierć zakochany w sekretarce Celulince (też jednookiej). Reszta postaci w filmie to przykład kreatywności w najlepszym tego słowa znaczeniu. Takiej galerii najdziwaczniejszych indywiduów nie spotkamy chyba nigdzie, poza filmami Pixara oczywiście. Każdy z potworów ma swój indywidualny, odjechany rys, zarówno fizyczny, jak i korespondujący z nim typ zachowań, gestów, mimiki oraz odzywek. Po prostu mistrzostwo świata.

Jak to często bywa, twórcy nie omieszkali wpleść w film aluzji i subtelnych cytatów ze swoich poprzednich dzieł i nie tylko. Treningowy model dziecka posiada twarz niezwykle podobną do Andy’ego, chłopca z Toy Story. Także z tego filmu pochodzi widoczek rysunkowego nieba, przed którym Randall ćwiczy swoje kameleonowate zdolności. W scenie pożegnania Boo pokazuje Sullivanowi swoje zabawki, wśród których jest Jessie, wesoła kowbojka z Toy Story 2. Również ze świata zabawek Andy’ego pochodzą okulary z wąsem, założone pod koniec filmu przez trójokiego Fąflaka. W Potworach i spółce mamy także przezabawne nawiązanie do Armageddonu (i pośrednio Pierwszego kroku w kosmos Philipa Kaufmana, 1983), gdy straszacy w zwolnionym tempie i przy charakterystycznym dęciakowym podkładzie muzycznym wchodzą na halę operacyjną. Głos Randalla, czyli Steve Buscemi, w analogicznych scenach z obu filmów szedł po tej samej stronie kadru. Elitarna chińska restauracja o nazwie Harryhausen’s to z kolei hołd złożony Rayowi Harryhausenowi, legendarnemu twórcy animowanych poklatkowo potworów do horrorów i filmów SF z lat 50. i 60. Jedno z jego dzieł, czyli mordercza ośmiornica z To przyszło z głębin morza Berta I. Gordona (1955), pojawiła się zresztą za barem w restauracji. I podobnie jak oryginał, miała tylko 6 ramion, ponieważ na tyle tylko wystarczył budżet filmu Gordona…

Absolutnie genialnym pomysłem Pixara, zapoczątkowanym już w Dawno temu w trawie, są nieudane ujęcia, pojawiające się na napisach końcowych, zupełnie jak w filmach z Jackie Chanem. Koncept to iście niezwykły, gdyż mamy przecież do czynienia z filmem animowanym, gdzie nie może być mowy o “ścinkach”, pozostałych po okresie zdjęciowym. Tak więc zamiast wyłączyć film po pojawieniu się napisu “directed by Pete Docter”, możemy jeszcze raz zobaczyć najlepsze sceny, lecz tym razem ze wszystkimi nieobecnymi w filmie gagami, wpadkami, złą interpretacją tekstu, a nawet komendami ekipy – “Potwory 43-kamera-poszła-akcja!”. Najlepsze jest monumentalne wejście straszaków na halę, gdzie w pewnym momencie Sulley w zwolnionym tempie wywija przepięknego orła, powodując za plecami reakcję łańcuchową. Ciekawe, czy rodzeństwo Wachowskich wzorowało się na tej scenie w niemal identycznym epizodzie piętrowego karambolu samochodów podczas pościgu na autostradzie w Matrix Reaktywacja

Tradycyjnie pojawiają się tu także postaci z poprzedniego filmu Pixara. Tym razem tchórzliwy i znerwicowany plastikowy dinozaur Rex z Toy Story 2, w “castingowej” scenie przechodzenia potworów przez jezdnię. Jakby tego było mało, twórcy na zakończenie zaserwowali wspomniany w filmie musical Mike’a Wazowskiego “…a teraz wrzuć to tam z powrotem, bo naprawdę…”. Naprawdę – to potrafią zrobić tylko Amerykanie. Aha – no i za zakończenie napisów końcowych, wzorem obwarowanej przepisami kinematografii zza oceanu, pojawia się adnotacja informująca, że “żaden potwór nie odniósł uszczerbku podczas realizacji filmu”. I jeszcze jedno – w Gdzie jest Nemo u kresu napisów końcowych pojawia się nurkujący… Mike Wazowski!

REKLAMA