Connect with us

Recenzje

POTWORY I SPÓŁKA (2001). Stres wrogiem zdrowia

W MONSTROPOLIS zapanował kryzys! POTWORY I SPÓŁKA stawiają czoła przerażającej nowej rzeczywistości, gdy mała Boo zburzy ich spokój.

Published

on

POTWORY I SPÓŁKA (2001). Stres wrogiem zdrowia

Źle się dzieje w Monstropolis. Wiszący na włosku kryzys energetyczny zbliża się wielkimi krokami. Wszystko przez ludzkie dzieci, które faszerowane przemocą, wylewającą się z telewizji, przestraszyć coraz trudniej. Dzieciarnia nie boi się już Baby Jagi, złego wilka ani nawet czarnej wołgi. Ostatnia i jedyna linia obrony to Potwory i Spółka, firma zajmująca się kompleksowym straszeniem dzieci na globalną skalę. Ta kluczowa dla funkcjonowania Monstropolis instytucja, produkująca czystą ekologiczną energię z dziecięcego krzyku, ma w swoich szeregach prawdziwego mistrza – Jamesa P.

Advertisement

Sullivana. Włochaty przodownik pracy, pupilek swego szefa Moczyknura, wraz z jednookim przyjacielem Mikiem Wazowskim stanowią najskuteczniejszy duet, specjalizujący się w straszeniu dzieci z równoległego świata ludzi. Ich fach jest jednakowoż obwarowany jednym surowo egzekwowanym warunkiem – absolutne zero kontaktu organoleptycznego z dzieckiem lub jakimkolwiek przedmiotem ze świata ludzi. Według szefostwa samo dotknięcie dziecka grozi śmiercią. Cały straszący biznes kręci się w miarę pomyślnie, aż do momentu, kiedy to do świata potworów niespodziewanie przedostaje się Boo, mała dziewczynka ze świata ludzi, zaciekawiona, co też znajduje się za drzwiami szafy w jej pokoju. Traf chce, że pierwszymi potworami, zmuszonymi do konfrontacji z gaworzącym niebezpieczeństwem, są właśnie Sulley i Mike…

Brzmi jak niewydarzona parodia horroru? Może i tak, lecz Potwory i spółka to 89 minut obcowania z najprawdziwszą filmową magią. Film ten to czwarte dzieło firmy Pixar Animation Studios. Założone przez Steve’a Jobsa, właściciela Apple, w drugiej połowie lat 80. studio animacji komputerowej w 1995 roku zaprezentowało Toy Story, pierwszy w historii kina pełnometrażowy film zrealizowany metodą cyfrowej animacji. Oszałamiający sukces bajki o żyjących zabawkach zaowocował powstaniem Dawno temu w trawie oraz drugą częścią Toy Story.

Advertisement

W 1999 roku Pixar rozpoczął produkcję Hidden City, przemianowanego w 2001 roku na Monsters Inc.. Zaś zupełnie niedawno mieliśmy okazję podziwiać kolejne dzieło z tej wytwórni, czyli Gdzie jest Nemo.

W każdym filmie Pixara jest coś niezwykłego i zadziwiającego. Doprawdy aż trudno uwierzyć, że ta pozornie bezduszna i niwecząca artystyczny entuzjazm, skomplikowana i żmudna technologia animacji komputerowej może dać tak fantastyczne rezultaty. Doskonalone z każdym rokiem narzędzia całej armii grafików i animatorów, którzy po prostu obezwładniają jakością i finezją swojej pracy, to pole do zachwytu nad współczesną technologią, odbierającą prym tradycyjnemu pędzlowi. Lecz to tylko połowa sukcesu Pixara. John Lasseter, Andrew Stanton, Pete Docter i Lee Ulkrich, stanowiący trzon scenariuszowo-reżyserski wytwórni, sprawiają wrażenie twórców, którzy nagle pojawili się znikąd i z marszu pokazali filmowemu światu, jak powinno się robić nowoczesne kino familijne, choć już sama nazwa gatunku każe machnąć ręką i wrzucić wszystko do jednego wora z ckliwymi, ciepłymi kluchami, produkowanymi masowo przez Disneya.

Advertisement

Lasseter i spółka podeszli do tego pozornie banalnego gatunku z wręcz postmodernistyczną bezczelnością. Z grubsza dochowując wierności konwencji, zaczęli tworzyć bezpretensjonalne, radosne obrazy na podstawie perfekcyjnych, skrojonych według najlepszych reguł scenariuszy, z całą galerią malowniczych, pomysłowych postaci rodem z ich nieposkromionej wyobraźni.

Tak, oczywiście – to wszystko wiele lat wcześniej zaprezentowali już Spielberg i Lucas, lecz magicy z Pixara tchnęli nowego ducha w kino familijne. Zamiast infantylnej rozrywki, zapewnili wielopiętrową zabawę dla widza w każdym wieku. Kluczem do tego okazało się zerwanie ze sztywnymi schematami grzecznych bajek z nieodłącznym morałem. Morał pozostał, podobnie jak odwieczny motyw walki dobra ze złem, lecz novum Pixara polegało na zręcznym i niezwykle finezyjnym cytowaniu legend popkultury i rozwiązaniach fabularnych, znanych z największych dokonań „dorosłego” kina.

Advertisement

To sprawiło, że na przykład na Dawno temu w trawie to rodzice ciągnęli dzieci do kin, a nie odwrotnie. Pierwszy z brzegu przykład z tego filmu – komar wchodzi do baru i wygłasza zamówienie: „barman! krwawa bańka Rh-!”, po czym wsysa wielką kroplę krwi i zbombardowany jak Drezno, osuwa się pod bar. Po takiej scenie nie wiadomo, kto śmieje się głośniej, dzieci czy rodzice…

Wyprodukowane rekordowym w dziejach studia kosztem 115 mln $ Potwory i spółka to dzieło spełniające w 200% wszystkie postulaty programowe mistrzów z Pixara. Już samo założenie fabuły jest genialne w swej prostocie (choć podobno mające swe źródło w studenckim filmie Johna Lassetera). Skoro każdego z nas w wieku bardzo dziecięcym straszyły wyimaginowane potwory, więc dlaczego by nie zrobić filmu o potworach, które ze straszenia stworzyły sprawnie prosperujący przemysł? Koncepcja zaiste przewrotna i na dodatek chyba zupełnie wcześniej filmowo niewykorzystana, a przynajmniej nie w takim kształcie.

Advertisement

Autorzy filmu również wyjątkowo gładko zaaplikowali widzowi nie tak prostą przecież w swej „fantastyczno-naukowej” istocie ideę świata równoległego, w którym mieszkają potwory. Portale do świata ludzi w postaci drzwi do dziecięcych sypialni, wydają się tutaj być czymś najnaturalniejszym pod słońcem. Pierwszy Matrix wyjaśniał, skąd się bierze zjawisko „deja vu. Potwory i spółka zdzierają zasłonę tajemnicy z Yeti – to po prostu potwór-renegat, zesłany do świata ludzi, konkretnie w Himalaje. Yeti zajmuje się robieniem lodów kiwi, podkrada mleko jakom i marzy o byciu artystą. Takich smaczków jest w Monsters Inc. bez liku.

Istotną nowością, jak na konwencję bajki dla (teoretycznie) dzieci, jest umiejscowienie akcji w zakładzie pracy. Tak więc mamy obowiązkowe sceny w szatni i męskiej toalecie, fachowy język, obfitujący w dniówki, premie, raporty i rady nadzorcze, fabryczny romans między robolem i sekretarką, a także iście socjalistyczny pęd głównych straszaków do śrubowania norm i bicia rekordów przodownictwa pracy. Dość niezwykły zestaw, jak na dziecięcą widownię. Oczywiście przodujący straszacy otoczeni są uwielbieniem, godnym Mateusza Birkuta, mają swoją galerię sław, bezproblemowy wjazd do ekskluzywnych restauracji i w ogóle wiedzie im się nieźle.

Advertisement

Chyba że trafią na dziecko, które wyrosło już ze straszenia, albo nieopatrznie przyniosą na własnej sierści zabójczą skarpetkę berbecia ze świata ludzi. Naonczas z mocy paragrafu 19. do akcji wkraczają Czyściciele, uzbrojeni po czubek głowy funkcjonariusze Agencji Wykrywania Dzieci. Wtedy potwór przechodzi błyskawiczną procedurę odkażającą i – jeżeli posiada futro – żegna się nim w kilka sekund.

Cała ta „dorosła” otoczka jest zorkiestrowana z wyjątkową lekkością i finezją, jak gdyby bajki o biciu rekordów w miejscu pracy były standardem od czasów braci Grimm. Choć trzeba uczciwie przyznać, że akcja nabiera właściwej temperatury dopiero po przybyciu do świata potworów małej dziewczynki ze świata ludzi. To uruchamia lawinę pościgów, pomyłek i całej gamy komediowych sytuacji, zapewniających solidny trening przepony. Dwójka głównych bohaterów to standardowa para amerykańskiego kina, duet oparty na przeciwieństwach, taki Asterix i Obelix inaczej. Mistrz straszacki Sulley (niezła zbitka wyrazowa.

Advertisement

..), to w gruncie rzeczy dobroduszny olbrzym, pod wpływem małej Boo odkrywający w sobie nieznane pokłady wrażliwości. Jego przyjaciel Mike Wazowski to mały, zielony, okrągły i jednooki nerwus, na śmierć zakochany w sekretarce Celulince (też jednookiej). Reszta postaci w filmie to przykład kreatywności w najlepszym tego słowa znaczeniu. Takiej galerii najdziwaczniejszych indywiduów nie spotkamy chyba nigdzie, poza filmami Pixara oczywiście. Każdy z potworów ma swój indywidualny, odjechany rys, zarówno fizyczny, jak i korespondujący z nim typ zachowań, gestów, mimiki oraz odzywek. Po prostu mistrzostwo świata.

Jak to często bywa, twórcy nie omieszkali wpleść w film aluzji i subtelnych cytatów ze swoich poprzednich dzieł i nie tylko. Treningowy model dziecka posiada twarz niezwykle podobną do Andy’ego, chłopca z Toy Story. Także z tego filmu pochodzi widoczek rysunkowego nieba, przed którym Randall ćwiczy swoje kameleonowate zdolności. W scenie pożegnania Boo pokazuje Sullivanowi swoje zabawki, wśród których jest Jessie, wesoła kowbojka z Toy Story 2. Również ze świata zabawek Andy’ego pochodzą okulary z wąsem, założone pod koniec filmu przez trójokiego Fąflaka.

Advertisement

W Potworach i spółce mamy także przezabawne nawiązanie do Armageddonu (i pośrednio Pierwszego kroku w kosmos Philipa Kaufmana, 1983), gdy straszacy w zwolnionym tempie i przy charakterystycznym dęciakowym podkładzie muzycznym wchodzą na halę operacyjną. Głos Randalla, czyli Steve Buscemi, w analogicznych scenach z obu filmów szedł po tej samej stronie kadru. Elitarna chińska restauracja o nazwie Harryhausen’s to z kolei hołd złożony Rayowi Harryhausenowi, legendarnemu twórcy animowanych poklatkowo potworów do horrorów i filmów SF z lat 50.

i 60. Jedno z jego dzieł, czyli mordercza ośmiornica z To przyszło z głębin morza Berta I. Gordona (1955), pojawiła się zresztą za barem w restauracji. I podobnie jak oryginał, miała tylko 6 ramion, ponieważ na tyle tylko wystarczył budżet filmu Gordona…

Advertisement

Absolutnie genialnym pomysłem Pixara, zapoczątkowanym już w Dawno temu w trawie, są nieudane ujęcia, pojawiające się na napisach końcowych, zupełnie jak w filmach z Jackie Chanem. Koncept to iście niezwykły, gdyż mamy przecież do czynienia z filmem animowanym, gdzie nie może być mowy o „ścinkach”, pozostałych po okresie zdjęciowym. Tak więc zamiast wyłączyć film po pojawieniu się napisu „directed by Pete Docter”, możemy jeszcze raz zobaczyć najlepsze sceny, lecz tym razem ze wszystkimi nieobecnymi w filmie gagami, wpadkami, złą interpretacją tekstu, a nawet komendami ekipy – „Potwory 43-kamera-poszła-akcja!”.

Najlepsze jest monumentalne wejście straszaków na halę, gdzie w pewnym momencie Sulley w zwolnionym tempie wywija przepięknego orła, powodując za plecami reakcję łańcuchową. Ciekawe, czy rodzeństwo Wachowskich wzorowało się na tej scenie w niemal identycznym epizodzie piętrowego karambolu samochodów podczas pościgu na autostradzie w Matrix Reaktywacja

Advertisement

Tradycyjnie pojawiają się tu także postaci z poprzedniego filmu Pixara. Tym razem tchórzliwy i znerwicowany plastikowy dinozaur Rex z Toy Story 2, w „castingowej” scenie przechodzenia potworów przez jezdnię. Jakby tego było mało, twórcy na zakończenie zaserwowali wspomniany w filmie musical Mike’a Wazowskiego „…a teraz wrzuć to tam z powrotem, bo naprawdę…. Naprawdę – to potrafią zrobić tylko Amerykanie. Aha – no i za zakończenie napisów końcowych, wzorem obwarowanej przepisami kinematografii zza oceanu, pojawia się adnotacja informująca, że „żaden potwór nie odniósł uszczerbku podczas realizacji filmu”. I jeszcze jedno – w Gdzie jest Nemo u kresu napisów końcowych pojawia się nurkujący… Mike Wazowski!

Potwory i spółka zachwycają perfekcją wykonania. Pomimo że to bajka komputerowa, w której łagodniej traktuje się ewentualne niedoróbki postaci cyfrowych niż fotorealistyczne twory 3D w filmie aktorskim, to z całą pewnością żaden malkontent nie będzie miał się gdzie przyczepić. Projekty plastyczne tryskają oryginalnością, wyjątkowo złożona animacja postaci jest klasą dla siebie, zaś naturalność ruchów futra Sulleya (ponad milion animowanych włosków) nie ma sobie równych (ten sam algorytm poruszania się futra zastosowano w Gdzie jest Nemo do animacji.

Advertisement

.. ukwiału). W kilku scenach (szczególnie akcje na hali) widać zastosowanie wizualnego stylu Jamesa Camerona, objawiającego się ciągłym ruchem wirtualnej kamery, nawet w ujęciach, w których ruch nie wydawał się niezbędny.

HISTORIA ROJA. Pepesze i zdrowaśki

Kilka zdań należy się polskiej wersji językowej filmu. Potwory i spółka to dubbingowe arcydzieło. Reżyserem dubbingu była Joanna Wizmur, kontynuująca najlepsze tradycje szkoły Zofii Dybowskiej-Aleksandrowicz. Dobór głosów, co prawda podyktowany wersją oryginalną, zasługuje na duże brawa, właśnie dzięki niemal wiernemu zastąpieniu ich w polskiej wersji. Całość „słucha się” tak, jakby aktorzy amerykańscy przemówili nagle po polsku. Głos Sulleya w wersji oryginalnej podłożył podobny posturą John Goodman. Po polsku znakomicie zastąpił go Paweł Sanakiewicz. Wojciech Paszkowski znakomicie naśladował Billy’ego Crystala w roli Mike’a Wazowskiego (choć pierwotnie wytwórnia chciała Billa Murraya, który okazał się nieuchwytny).

Advertisement

Wspaniały Aleksander Bednarz (czyli Bień w Psach) przemówił jako prezes Moczyknur, w oryginale mówiony przez Jamesa Coburna. Celulinka w polskiej wersji to Małgorzata Kożuchowska, z powodzeniem zastępująca Jennifer Tilly. Jednak klasą dla siebie jest Sławomir Pacek, etatowy odtwórca pechowców i nieudaczników w kinie polskim, użyczający głosu wrednemu Randallowi, czarnemu charakterowi filmu. Oryginalnie mówiący tą postacią Steve Buscemi powinien – parafrazując samego Randalla – Packowi buty czyścić.

Lecz właściwy dobór głosów i ich perfekcyjne zgranie z obrazem to tylko połowa sukcesu. Reszta to kolejne dzieło Bartka Wierzbięty. Ten młody (rocznik 1974) dialogista to prawdziwy skarb polskiej postprodukcji. Karierę rozpoczynał w reklamach, dokumentach i serialach dla dzieci (m.in. Johnny Bravo, Krowa i Kurczak), a pierwszym filmem kinowym, do którego tłumaczył dialogi, były Uciekające kurczaki.

Advertisement

Oczywiście cała Polska pokochała go za genialny przekład listy dialogowej do Shreka. Tej samej klasy pracę wykonał Wierzbięta do Potworów i spółki. I podobnie jak przy Shreku, trudno zaklasyfikować wersję polską jako wierny przekład. To kolejna twórcza interpretacja, doskonale retuszująca mielizny i mało śmieszne kwestie oryginału.

Przykład – kiedy Sulley bawi się z Boo w chowanego w toalecie, Wazowski wrzeszczy „co ty? kafel nabłyszczasz?!”. W oryginale jednooki potwór krzyczał „what are you doing?!”. Mało śmieszne po angielsku – prawda? Takie potraktowanie oryginału przez Bartka Wierzbiętę godne jest najwyższego uznania, podobnie jak wplecione w dialogi polskie akcenty („przepraszam, którędy na Giewont?”, „wsiąść do pociągu bylejakiego”), oraz genialny pomysł na wykorzystanie haseł z poprzedniej epoki, typu „stres wrogiem zdrowia”, „jeszcze raz i Kaukaz” czy „przerwa – zdobycz socjalna. W jednej scenie Randall mówi tekst Jurka Owsiaka „oj, będzie się działo!”.

Advertisement

Nawet gaworzenie Boo doczekało się rozbrajającego „desce niespokojne potalgały sad” z serialu o czterech pancernych. Tutaj naprawdę możemy być dumni z polskiego dubbingu, ponieważ paradoksalnie oferuje on film dużo śmieszniejszy od oryginału.

Oprócz zdania się na zagraniczne opracowania dialogowe, twórcy filmu przygotowali kilka alternatywnych rozwiązań wizualnych, nieobecnych w wersji amerykańskiej. Była to zamiana napisów na sygnalizacji świetlnej („stalk” – „don’t stalk”), na uniwersalne symbole „idź – stój. Drugim ułatwieniem dla reszty świata była scenka, w której Sulley za pomocą gestów każe Boo iść spać – „you go to sleep”. Każdy z wyrazów był plastycznie przedstawiony palcami. Problem pojawił się przy spodziewanej międzynarodowej interpretacji słowa „to”, w oryginale pokazanego niczym gest premiera Mazowieckiego, czyli dwoma rozstawionymi palcami, co fonetycznie odpowiadało cyfrze „2” („two”). W m.in. polskiej wersji Monsters Inc. gest Sulleya był bardziej uniwersalny, co przyczyniło się do lepszej wizualnej interpretacji dialogu.

Advertisement

Komputerowe filmy animowane, choćby ze względu na skąpą reprezentację, funkcjonowały z początku tylko jako efektowne novum. Prawdziwy przełom nastąpił w związku ze Shrekiem, którego niebywały sukces ustawił w pozycji niejako archetypu gatunku. Szczególnie jeśli chodzi o charakterystykę głównych bohaterów. Nie wiem, czy twórcy Monsters Inc. wymyślili postaci Sulleya i Mike’a na podstawie duetu Shrek – osiołek. Być może nie, zważywszy na czasochłonny, kilkuletni okres produkcyjny każdego filmu komputerowego. Lecz podobieństwo jest uderzające (tak samo jak w przypadku duetu Sid – Maniek z Epoki lodowcowej), co może być chyba jedynym minusem zapisanym na konto twórców. Bo zarzut, z którym się kilkakrotnie spotkałem, że Shrek jest śmieszniejszy od Monsters Inc., nie jest chyba najszczęśliwszy. Oba filmy to dzieła z dwóch odmiennych „bajek”, rządzonych nieco innymi prawidłami. Shrek to radosny cios w samo serce klasycznej baśni, gdzie każda archetypowa sytuacja i postać została szyderczo wyśmiana i bezlitośnie wywrócona na lewą stronę. Potwory i spółka to w dalszym ciągu sznyt Walta Disneya, co prawda unowocześniony i bardziej zawadiacki niż rysowani poprzednicy, ale wciąż zachowujący konsekwentny, bezpieczny, familijny styl tej wytwórni.

Po seansie Potworów i spółki aż chciałoby się zobaczyć więcej filmów aktorskich, wyposażonych w tak precyzyjne, napisane z humorem i elegancką finezją scenariusze, gdzie główny bohater to nie kolejna kalka z poradnika dla początkującego filmowca. Może sama zero-jedynkowa materia filmu komputerowego powoduje, że tylko ten gatunek pozwala na przekraczanie granic, za którymi jest już tylko goły, czysty zachwyt widza nad bogactwem ekranowego uniwersum? Jeśli tak – to ja poproszę o jeszcze. Potwory i spółka to arcydzieło animacji, wspaniale opowiedziana, logiczna i nader interesująca historia dla widza w każdym wieku.

Advertisement

To lekko, z wdziękiem i bez natrętnej dydaktyki przedstawiona przyjaźń, miłość, lojalność i bohaterstwo. To chyba wystarczająco dużo jak na jeden, rozrywkowy przecież film. Nie wiem, czy kiedykolwiek powstanie druga część, ale ja chętnie poczekam. W końcu Toy Story 2 też się udało.

Tekst z archiwum film.org.pl.

Advertisement