JOHN CARTER. Historia science fiction, z której zrzynało pół Hollywood
Bez tej prawie nieznanej w naszym kraju historii, nie mielibyśmy szansy poznać przygód tak legendarnych postaci, jak Buck Rogers, Flash Gordon, Luke Skywalker, czy nawet Indiana Jones i Na’vi Jamesa Camerona. Jednak sam John Carter – główny protagonista marsjańskiej sagi – nigdy wcześniej nie miał szansy zaistnieć na dużym ekranie, w przeciwieństwie do bardziej znanego dziecka Burroughsa, Tarzana, którego przygody towarzyszą nam na dużym ekranie od początków kina. W końcu jednak – dokładnie sto lat od swojego debiutu – zagubiony na czerwonej planecie weteran wojny secesyjnej dostał szansę występu na dużym ekranie. I to w jaki sposób – z budżetem szacowanym na 250 milionów dolarów, pod skrzydłami molocha Disneya i z oscarowym Andrew Stantonem na stołku reżyserskim. Czy bohater obronił się w walce o należne mu miejsce na mapie popkultury w czasach, gdy praktycznie wszystko, co miał do zaoferowania zostało już wcześniej zaadaptowane na różne sposoby?
Fabuła filmu John Carter to maksymalnie klasyczne science-fiction z początku wieku. Główny bohater w tajemniczy sposób przenosi się z Ziemi na Marsa, gdzie o dziwo potrafi oddychać, a uwarunkowania atmosferyczne i grawitacyjne zwiększają jego atrybuty fizyczne, przez co może skakać na kilkanaście metrów i nokautować jednym ciosem kilka razy większych od siebie przeciwników. Wpada w niewolę zielonoskórych Tharków, a wkrótce też wplątuje się w wojnę między miastami Zadonga i Helium, w których mieszkają czerwonoskórzy mieszkańcy Barsoom (jak przez tubylców nazywany jest Mars). W czasie swoich przygód poznaje również przepiękną marsjańską księżniczkę, Dejah Thoris. Dodatkowo w tle czają się mroczne siły, które na swój złowrogi sposób interesują się piaszczystą planetą.
Pod względem fabularnym nie ujrzymy tu nic nowego. Jest romans, wojna zwaśnionych stron (z których jedna jest krystalicznie czysta, a druga do szpiku kości zła) i tony patetycznych tekstów wygłaszanych z poważnymi minami. Scenariusz to elementy, które znamy z setek innych filmów kina nowej przygody. Oczywiście mam świadomość, że to książkowe przygody Cartera zapoczątkowały ten trend, ale na szklany ekran bohater spóźnił się sto lat i nie ma w tym momencie nic nowego do zaoferowania widzowi. Jeśli nie mamy świadomości rodowodu filmu, to jawi się on nam jako średnia kalka „Gwiezdnych Wojen”, czy innego „Avatara”. W zaprezentowaniu schematycznej fabuły nie pomaga filmowi scenariusz, który nieumiejętnie adaptuje naiwną historię, wypełniając ją napuszonymi tekstami i czerstwymi dialogami. Zbyt często są tu prowadzone dłużące się rozmowy, co umiejętnie niszczy dynamikę całego filmu. Dodatkowo wymiany zdań pomiędzy postaciami to w przeważającej części ciągła ekspozycja – przerzucanie się kolejnymi nazwami miejsc, bóstw, postaci – natłok informacji nie pozwala wsiąknąć w świat przedstawiony, ponieważ przez większość czasu widz czuje się jak na wykładzie akademickim, a nie w środku kosmicznej wojny. Nie mam pojęcia, czemu do pierwszej książki, która była gotowym scenariuszem solidnego filmu, starano się nieumiejętnie powtykać elementy z dwóch kolejnych części sagi. Traci na tym akcja, która powinna być integralnym elementem tego typu filmu.
Strona techniczna prezentuje się dobrze, ale w żaden sposób nie da się tu odczuć tak ogromnego budżetu. Sam świat jest pusty, wszędzie widzimy piach i skały – tak wygląda znany nam Mars, a przecież książkowa wersja przedstawiała nam opisy niezwykłych miast, obcej sztuki czy lasów, gdzie grasowały dziwaczne stwory. Przez większą część seansu trudno zresztą odróżnić Barsoom od pierwszej lepszej westernowej prerii. Nawet kostiumy postaci zapożyczone są z typowego kina sandałowego. Wszystko jest zbyt hermetyczne. Pozytywnie za to wypadają efekty komputerowe – szczególnie design i motion capture Tharków, którzy są dużo bardziej interesującą rasą (tak wizualnie, jak i przez swoje zachowanie) niż Na’vi z „Avatara”. Gdy akcja nabiera tempa, potrafi kilka razy miło zaskoczyć – jest jednak mordowana przez kolejne długie sceny ekspozycji, powtarzające się schematy (chyba nawet Michael Jordan w ciągu całej swojej kariery w NBA nie oddał tylu skoków, co John Carter podczas ponaddwugodzinnego seansu) i absurdalne rozwiązania, czego ukoronowaniem jest scena przerysowanej rzezi, przerywana co chwilę retrospekcją grzebania ciała. Dodatkowo film psuje całkowicie niepotrzebne 3D, które w żaden sposób nie wspomaga akcji, a jedynie przyciemnia obraz. Plus natomiast należy się za sporą dawkę krwawych scen (jak na film Disney’a), nawet jeśli posoka ma tutaj niebieski odcień.
Postacie protagonistów zagrane są poprawnie. Taylor Kitsch w głównej roli, z ciągłą chrypą w stylu Clinta Eastwooda i zmęczonym wzrokiem, spisuje się całkiem nieźle w scenach akcji. Jednak brak mu chociażby odrobiny takiej charyzmy, jaką dysponują np. Chris Hemsworth w „Thorze”, czy nawet Daniel Craig w przeciętnych „Kowbojach & Obcych”. Lynn Collins jest prześliczna jako Dejah Thoris, ale podobnie jak jej partner, zamknięta w schematach i zmuszona do wygłaszania napuszonych dialogów. Brak tu większej zabawy z postaciami i ogólnej chemii między nimi, jak np. w „Książę Persji: Piaski czasu”. Już w książce romans Cartera i Dejah był dosyć toporny, a przeniesienie go na język filmu nie rozpaliło w nim żadnej iskry. Z pozytywnych postaci na wspomnienie zasługują jeszcze Willem Dafoe, jako głos Tarsa Tarkasa, którego postać, mimo iż została obdarta ze świetnego książkowego wątku klasycznej zemsty, to nadal przykuwa uwagę; Kantos Kan – zmarginalizowany, ale zaprezentowany charyzmatycznie przez Jamesa Purefoy’a, który mógłby zastąpić Kitscha w roli protagonisty i Woola – marsjański pies i obrońca głównego bohatera, który swoim urokiem kradnie każdą scenę filmu. Disney z pewnością zarobi w tym wypadku na zabawkach.
Oddzielny akapit należy się natomiast „tym złym”, którzy są przedstawieni przeraźliwie płytko. Dominic West notuje tu rolę prawie tak okropną, jak w „Punisher: War Zone” i do pozostania pomnikiem kiczowatego złoczyńcy filmowego brakuje mu już tylko wąsa, którym mógłby kręcić. Wtóruje mu umiejętnie Mark Strong, który zaprezentowany w pierwszej scenie jako wszechmocna istota, zostaje w trakcie filmu umiejętnie rozmieniony na drobne – aby ostatecznie stać się własną parodią.
Nic w filmie nie potrafi do końca usatysfakcjonować, przez co cały obraz przez długie momenty niemiłosiernie nudzi. Humor to powtarzanie do znudzenia jednego żartu. Aktorzy są po prostu solidni i spętani przez słaby scenariusz, a Ci, których nazwiska widnieją przy negatywnych postaciach, muszą walczyć nie tylko z Johnem Carterem, ale i przerażająco „skostniałymi” i schematycznymi rolami. Do tego za mało akcji, jak na kino przygodowe i niewiele uczucia w wątku romantycznym. Brak w tym filmie jakiejś większej dozy miłości, chęci innowacji. Obraz to ostatecznie śliczna technicznie wydmuszka – niczym pusta skorupa pozbawionej jądra czerwonej planety. Dzieło Stantona nie jest filmem złym, ale do bólu archaicznym i przeciętnym, a przeciętność to najgorsza rzecz, jaka może przydarzyć się filmowi, który ma rozpocząć dochodową serię. Można wybrać się na „Johna Cartera”, jednak lepszym pomysłem byłby po prostu kolejny seans klasycznych „Gwiezdnych Wojen”, które w dużo ciekawszy sposób rozwinęły pomysły zaprezentowane przez Burroughsa.