Po tamtej stronie drzwi
Mieszkająca w Mumbaju Maria wciąż nie może się otrząsnąć po tragicznej śmierci swojego syna Olivera, który zginął w wypadku samochodowym. Jej mężowi udało się dojść do siebie, lecz jest bezsilny wobec trwającej depresji żony. Gdy ta próbuje popełnić samobójstwo, ich hinduska służąca Piki postanawia zainterweniować. Opowiada o miejscu, w którym granica między żywymi a martwymi jest niezwykle cienka, i instruuje Marię, w jaki sposób może pożegnać się z Oliverem. Zaznacza jednak, aby pod żadnym pozorem w trakcie rozmowy nie otwierać drzwi dzielących matkę i jej dziecko. Jak łatwo się domyślić, główna bohaterka łamie tę zasadę, przez co sprowadza na siebie i swoją rodzinę złego ducha oraz jeszcze gorszą Myrtu, strażniczkę zaświatów.
Ból po stracie dziecka jest, przepraszam za wyrażenie, wdzięcznym tematem dla twórców horrorów, gdyż automatycznie stwarza w widzu emocje gorsze od najstraszniejszych upiorów, jakimi można nas wystraszyć. Nic więc dziwnego, że Po tamtej stronie drzwi startuje z wysokiego pułapu, koszmaru usytuowanego gdzieś z tyłu głowy każdego rodzica. Początkiem filmu rządzi zatem uczucie żałoby i rezygnacji, w czym zupełnie nie przeszkadza to, że Indie są malowniczym zakątkiem świata, co operator Maxime Alexandre pięknie wydobywa. Ciepłe kolory i dużo światła nieco łagodzą tragedię, dając jednocześnie nadzieję na zmianę. Ta oczywiście przychodzi, choć zamiast lepiej będzie tylko gorzej.
Najpierw młodsza siostra Olivera odkrywa, że duch jej brata jest obecny w domu, co skutkuje wspólnymi zabawami i graniem na pianinie. Później małej Lucy już nie będzie do śmiechu, gdy niezbyt przyjazny upiór zacznie straszyć i gryźć dziewczynkę. Zanim do tego dojdzie, wszystkie rośliny domowe zwiędną, zwierzęta zdechną (oczywiście poza mądrym, widzącym więcej niż jego państwo, psem – dla niego twórcy zarezerwowali specjalną atrakcję), a brodaci szamani zaczną nawiedzać Marię i jej rodzinę. Brytyjski reżyser i współscenarzysta Johannes Roberts wyjątkowo topornie przedziera się przez znane miłośnikom grozy motywy, nie opuszczając ani jednego przed finałową konfrontacją z siłami nadprzyrodzonymi. Nie wykorzystuje w ogóle umiejscowienia fabuły w Indiach, a moment, w którym Maria uświadamia sobie, że jej syn niejako wrócił do domu, zamiast popchnąć historię w ciekawsze rejony rodzicielskiej odpowiedzialności, grzęźnie na horrorowej mieliźnie. I robi się wtedy nudno.
Fabularnie mamy do czynienia z typowym straszakiem o nawiedzonym domu – jeśli widziałeś jeden, widziałeś je wszystkie.
Podejrzewam, że Roberts rzeczywiście mógł je wszystkie obejrzeć, a i tak nie potrafił zaproponować czegoś nowego, ożywiającego formułę. Na poziomie scenariusza nie jest to film zły, ale kompletnie zbyteczny.
Na szczęście reżysersko Po tamtej stronie drzwi uderza we właściwe tony, umiejętnie budząc lęk i budując napięcie, proponując – zamiast nagłych ataków głośnej muzyki lub wyskakujących zza kadru postaci – grę na przeczekanie.
Roberts lubuje się w konstruowaniu scen, w których to, czego nie widzimy, co czai się gdzieś w ciemności, nie ujawnia się od razu, tylko czeka.
Czasem na to, aby bohater się odwrócił, albo na pojawiającą się w tle błyskawicę, albo na jakiś sygnał dźwiękowy. Niekiedy reżyser pozwala pokazać upiora, ale częściej ucina taką scenę lub rozgrywa ją bez horrorowej puenty. Strach trwa wtedy nadal, a my, nieszczęśni widzowie, męczymy się jeszcze chwilę lub dwie. Jest to całkiem efektywne podejście, które pozwala lepiej zapamiętać film zbudowany na tak ogranych schematach jak ten.
Zaskakująco udana jest też Sarah Wayne Callies w roli Marii, zwłaszcza w początkowych partiach, gdy jej bohaterka wciąż nie może się otrząsnąć po tragedii. Zazwyczaj nijaka i nudna aktorka tutaj przekonująco oddaje stan emocjonalny swojej postaci, pozwalając uwierzyć widzom w jej nieroztropny czyn. Szkoda, że później wysiłek Callies zostaje roztrwoniony na nieciekawe momenty, kiedy to Maria istnieje już tylko po to, aby być straszoną. Słabiej wypada Jeremy Sisto, kompletnie bez roli, jako zapracowany mąż, który trochę za późno orientuje się, że w jego domu dzieją się złe rzeczy. Warto za to nadmienić, że wcielająca się w postać służącej Piki Suchitra Pillai-Malik w niektórych scenach jako żywo przypomina starszą, hinduską wersję królowej horroru sprzed pół wieku, Barbarę Steele. Skojarzenia takie jak to każą mi wierzyć, że twórcy rzeczywiście chcieli, abyśmy to podobieństwo dostrzegli.
W finale nie dowiadujemy się niczego ciekawego na temat radzenia sobie z przybyłymi z pomocą hinduskich wierzeń złymi duchami, nie uzyskujemy również odpowiedzi na pytania dotyczące rodzicielskiej miłości, której nawet śmierć nie pokona. Kończy się to wszystko banalnie i znajomo. Plansze z napisami dają jednak potwierdzenie tego, że za oprawę całości odpowiada ktoś przytomny. Producentem filmu jest bowiem Alexandre Aja, francuski reżyser mający na koncie świetny Blady strach i udany remake Wzgórza mają oczy. Wspomniany wyżej autor zdjęć Alexandre oraz montażysta Baxter to jego stali współpracownicy, muzyka zaś jest dziełem Josepha Bishary’ego, znanego z kompozycji do horrorów Jamesa Wana (Naznaczony, Obecność). Bez względu na to, jak bardzo Roberts wyłożył się, pisząc scenariusz, jego film nie mógł wyglądać lepiej.
korekta: Kornelia Farynowska