PŁONĄCE SIODŁA

Znamienne zarazem, iż pytanie, czymże są tak naprawdę Płonące siodła (oryg. Blazing Saddles) pozostaje właściwie bez odpowiedzi. Jeśli wierzyć plotkom, tytuł ten przypadkiem wpadł do głowy jego twórcy, kiedy ten… brał prysznic (kupuję to). Wcześniej optowano za mniej enigmatycznymi (?) nazwami pokroju Tex X (na cześć Malcolma X) oraz Black Bart, który świeci na plakacie w jednej ze scen filmu, a którym ostatecznie opatrzono serial telewizyjny z Louisem Gossettem Juniorem w roli głównej – powstały na kanwie tej samej historii i zrobiony tylko po to, by studio mogło zachować do niej prawa, zniknął z ramówki stacji CBS wraz z końcem pierwszego sezonu. I nawet nikt tego nie zauważył…
Podczas gdy wy będziecie ryzykować swoim życiem, mnie czeka prawie pewna nominacja do nagrody Akademii dla najlepszego aktora drugoplanowego.
Porażka serialu pokazuje, jak bardzo grząski jest to grunt komedii, która w obiektywie kogoś innego niż Joseph F. Biroc i z muzyką nie napisaną przez stałego współpracownika Brooksa, Johna Morrisa, jeszcze mogła by się jakoś sprawdzić, obronić. Ale już bez tej samej obsady nie miałaby żadnych szans się sprzedać. Zaliczający tu także małe cameo mówiącego po żydowsku wodza Indian reżyser już w trakcie współtworzenia scenariusza z grupą fajnych osób – których nazwiska nic nikomu i tak nie powiedzą, więc nie będę ich wymieniał – próbował różnych opcji (w imię zasady „piszcie, co chcecie, bo i tak nas aresztują”).
Podobne wpisy
Pomijając już legendarną anegdotę o dyplomatycznej odmowie samego Johna Wayne’a (miał on ponoć powiedzieć, że nie może zrobić takiego filmu, ale będzie pierwszym w kolejce, żeby go obejrzeć), to do roli Barta przymierzano na przykład Jamesa Earla Jonesa (!!) i Richarda Pryora. Zwłaszcza ten ostatni dodał od siebie sporo żartów, które ostatecznie zachowano w gotowym dziele. I zapewne zagrałby w nim, gdyby nie był tak bardzo nieprzewidywalny w swoim zachowaniu, że Brooks zwyczajnie nie mógł na nim polegać. Z kolei mający wcielić się w pijaczka Jima Gig Young nie dostał roli z uwagi na… problem alkoholowy (sic!). Szczęśliwie dla nas, zamiast nich na ekranie brylują Cleavon Little i Gene Wilder, którzy nawet najbardziej kuriozalne dowcipy przerabiają na skromne perełki, tworząc jednocześnie niezwykle sympatyczny duet kumpelski jako taki.
Wilder zagrał u Brooksa jeszcze raz (i jeszcze lepiej) w tym samym roku w pamiętnym Młodym Frankensteinie wg własnego pomysłu. Niemniej także i tu bawi do rozpuku, kiedy pali jointa lub gdy wyciąga broń z kabury szybciej, niż zakładają prawa fizyki. Niespodzianką w stosunku do niego jest natomiast Little – zwłaszcza w kontekście faktu, że wcześniej zasłynął on w branży jedynie jako Super Soul, czyli głos rozsądku z absolutnie poważnego Znikającego punktu. Tymczasem jego wyczucie komediowe jest tu tak idealne, że naprawdę trudno wyobrazić sobie kogoś innego w tych samych kowbojkach. Zresztą „czarny Bart” okazał się dla niego największym osiągnięciem w karierze – zgarnął za tę rolę nawet nominację do brytyjskiej nagrody BAFTA.
Tę dwójkę doskonale uzupełnia jeden z naczelnych kowbojów Ameryki, Slim Pickens, i były futbolista Alex Karras jako „potwór” Mongo. A także stały skład komedii Mela Brooksa: absolutnie przewspaniały Harvey Korman jako Hedley Lamarr (za postać to którą boska Hedy Lamarr pozwała reżysera, do czego ten pije bez ogródek w filmie); Dom DeLuise (tym razem tylko w skromnym epizodzie) oraz nieodżałowana Madeline Kahn, której niewymawiająca „r” Lili Von Shtupp to perfekcyjna w każdym calu parodia Marleny Dietrich. A jej najmniej seksowna burleska w historii kina – I’m Tired – to prawdziwe arcydzieło „poważnej komedii”. I chociaż z całego tego folwarku trudno naprawdę wyróżnić kogoś jako tego „naj”, to bynajmniej nie dziwi Oscarowa nominacja dla najlepszej aktorki drugoplanowej, która wkrótce powędrowała do Kahn – było nie było, rzecz rzadko spotykana w tym gatunku będącym parodią innego gatunku, również niezbyt docenianego na co dzień przez Akademię.
Nie Hedy. Hedley. Hedley Lamarr.
W ogóle Siodła Brooksa dosłownie zapłonęły od sukcesu – niespodziewanego nawet jak na niego. Film zgarnął jeszcze dwie inne nominacje do Złotego Rycerza (za piosenkę oraz montaż) i, pomimo kategorii wiekowej R, w samych tylko jankeskich kasach kinowych zarobił czterdzieści pięć razy tyle, ile kosztował. Skromny, zaledwie ponad dwu i pół milionowy budżet zwrócił się z ładną nawiązką także na rynku domowym i za oceanem, czyniąc z tej produkcji najbardziej kasową w roku 1975, jak i w całej karierze Mela Brooksa – który, jakby tego było mało, na planie świętował także narodziny swojego syna Maxa (ten po latach poszedł w ślady ojca i został scenarzystą).
Do dziś zresztą film cieszy się sporą estymą, by nie powiedzieć kultem. Poszczególne cytaty, bohaterowie lub sceny takie jak ta z płatnym przejazdem przez step („Ktoś musi się wrócić po garść dziesięciocentówek!”) na stałe przeszły do klasyki komedii amerykańskiej i wciąż odwołują się do nich kolejne pokolenia filmowców (a nawet i sam Brooks, który w Facetach w rajtuzach powrócił na przykład do postaci sympatycznego kata). Mimo poważnej konkurencji na tym polu to nadal najlepsza możliwa zgrywa z westernu, zręcznie operująca jego schematami. Jak na ironię, pośród tych wszystkich bąków, piosenek i wielokrotnych spazmów śmiechu bynajmniej nie ginie całe sedno, czyli jeden z najtrafniejszych komentarzy na temat rasizmu. Jest na to po prostu zbyt zabawny.
korekta: Kornelia Farynowska