search
REKLAMA
Archiwum

PIRACI Z KARAIBÓW: SKRZYNIA UMARLAKA. Cień poprzednika

Darek Kuźma

24 czerwca 2019

REKLAMA

O Deppie już pisałem – stworzył kreację świetną, aczkolwiek wypraną z możliwości pokazania prawdziwego geniuszu. Teraz czas na resztę – Bloom jest jaki był – może tylko trochę bardziej zarysowano go jako naiwnego romantyka – w każdym razie pasuje do postaci i nie przeszkadza. Natomiast przemiany, jakie zaserwowali scenarzyści Elizabeth ciężko ocenić pozytywnie. Mydłkowata Keira z opalenizną a’ la solarium nie radzi sobie z rolą przez niemal cały film, a końcówkę zawala zupełnie – ładna dziewczyna z niej jest, ale pokazać wyrzutów sumienia i rozterek duchowych niestety nie potrafi. W dodatku perukę jakąś taką dziwną jej dali i wygląda czasami dość sztucznie (ewentualnych malkontentów odsyłam do całkiem niedawnego filmu Domino, gdzie miała króciutkie włosy, prawie że „na chłopaka”). Keira stanowiła dużą wartość części pierwszej, ponieważ wpasowała się idealnie w rozmarzoną niewiastę z innego świata, świata arystokracji, w którym nie było miejsca na przygody i piratów. Ukazywanie romantycznych uniesień przychodziło jej z niewymuszoną lekkością. W sukniach wyglądała zdecydowanie lepiej i tak samo lepiej sobie radziła. Uczestniczyła oczywiście w akcji i miała okazję pokazać charakter, ale to, co w części pierwszej było ładnym dodatkiem, w sequelu zostało rozciągnięte do granic przyzwoitości (Keira udająca omdlenie, podczas gdy trzech facetów się tłucze, bardziej żenuje niż autentycznie śmieszy). Pryce został całkowicie pominięty, więc opisywać nie ma za bardzo co. A postać ojca Elizabeth także wnosiła dużo uśmiechu i ciepła.

I jeszcze na koniec jedna sprawa – muzyka Zimmera. Jest to świetna aranżacja, pasuje do filmu, lecz – no przepraszam, ale przecież połowa tej partytury to powtórka z Badelta (kompozytor muzyki do pierwszej części), jedynie trochę przearanżowana! Hans Zimmer dodał nowe brzmienie do starych motywów oraz dołączył kilka swoich. Zrobione jest to wyśmienicie, moc dźwięku podkreśla akcję filmu, skomponowana jest także świetnie z postaciami. Użycie motywów Badelta w niektórych sytuacjach także wywołuje miły uśmiech na twarzy (przykładowo pierwsze pojawienie się Jacka). I super – Zimmer to kompozytor genialny i zawsze jego ścieżki były jednymi z moich ulubionych, ale partytury wzorowanej w większości na dokonaniach poprzednika nie można nazwać rzeczą genialną! A takich głosów jest wiele.

To tyle narzekań, czas na jakąś konkluzję. Wszystko to, co powyżej napisałem to tylko część wrażeń, jakie odniosłem na Skrzyni Umarlaka. Bo nie można Verbinskiemu odmówić rzemieślnictwa i dobrego prowadzenia filmu. Nie można odmówić Dariuszowi Wolskiemu wspaniałej pracy kamery i pięknych zdjęć, nie można też efektom odmówić widowiskowości. I to sprawia, że film ogląda się przysłowiowym jednym tchem – nie ma przestojów i 2.5 godziny mija niesamowicie szybko. Ogląda się to z uczuciem, że oto właśnie jest się świadkiem filmu dobrego; potężnego blockbustera, letniego hiciora obliczonego na zarobienie kasy, ale także zaserwowanie dobrej zabawy. I ja się bawiłem całkiem nieźle, ale też powyżej przedstawione argumenty nie dały mi chłonąć w sposób kompletny obrazu Verbinskiego, nie mogłem sobie po wyjściu z kina powiedzieć, że oto jestem całkowicie usatysfakcjonowany. Bo gdyby Skrzynia Umarlaka była oddzielnym filmem, to z pewnością uznałbym ją za coś więcej niż tylko film dobry. Niestety obraz naznaczony wspaniałą częścią pierwszą nie podołał zadaniu, jakie miał spełnić; co więcej – jedynie musnął wysoko ustawioną poprzeczkę. I tym samym dochodzę do ostatecznej konkluzji – Hollywood i Bruckheimer wyprali Piratów z Karaibów z tego, co było dla mnie ich największą zaletą. Zastąpili to „idealnym” miksem, który się sprawdza od dawna – sprawdził się i teraz, co widać po wynikach kasowych. Dzięki temu po 2.5 godzinie wyszedłem z kina z mieszanymi uczuciami co do tego, co przyszło mi oglądać, a po kilku godzinach od seansu niewiele mi ze Skrzyni Umarlaka pozostało – jakieś mgliste wrażenie, że widziało się jakiś fajny filmik. Bo fajny był, ale nie tak jak sądziłem, ponieważ to film skrojony według hollywoodzkich wzorców i z pewnością badań opinii publicznej po „jedynce”. Jednakże pomimo wszelkich negatywów, które powyżej wytknąłem, sequel ma swój klimat, gwarantuje dobrą zabawę i przede wszystkim jest w nim obecny niezrównany Jack Sparrow, który nawet gdy ograniczony jest wielki.

Klątwę Czarnej Perły uważam za jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem i wracał będę do niego wielokrotnie. Nie mogę tego samego niestety powiedzieć o Skrzyni Umarlaka – pewnie do niej wrócę, lecz z innymi odczuciami. Przepakowany efektami specjalnymi film może się podobać z zewnątrz, lecz jak się przyjrzeć mu dokładniej, to się dochodzi do niezbyt ciekawego wrażenia – i tu się powtórzę – Skrzynia Umarlaka ma w sobie serce, ale nie ma duszy. A nawet jeśli ma, to schowaną gdzieś głęboko, żeby nie odkryć jej przed kolejną odsłoną. Wykorzystano najnowsze zdobycze techniki, by umilić widzowi seans, lecz paradoksalnie właśnie to jest jednym z czynników, które sprawiły, że to co widzimy to jedynie pozłacana zabawka. To zdecydowanie za mało na TAKI materiał! A końcówka robi zdecydowanie wszystko, by i to, bądź co bądź pozytywne, wrażenie o filmie zepsuć – całowanie się Keiry z Jackiem, gdy wszystko widzi Will, nieznośnie patetyczna końcówka z udawanymi wyrzutami Keiry i bezczelna furtka do części trzeciej. Furtka, bo brak mi innego słowa na chamsko zaplanowany podział filmu w celach marketingowych.

Cały powyższy tekst miał za zadanie porównanie sequela z pierwowzorem. Z przykrością stwierdzam, że się delikatnie zawiodłem i z niepokojem patrzę w przyszłość, z której powoli wyłania się część trzecia. Delikatnie, bo jednak Skrzynia Umarlaka to porządne i mocne kino. I możliwe, że się mylę i w części trzeciej wszystko się pięknie wyjaśni, wszystkie końce zostaną ze sobą powiązane. Bardzo chciałbym takiego zakończenia „trylogii Jacka Sparrowa”, ale nie wydaje mi się, żeby to wszystko było tak różowe. Przede wszystkim takie dzielenie historii na dwa filmy wydaje się bez sensu z tego właśnie względu, że ten fakt ma istotne znaczenie w odbiorze filmu. Dlatego na końcu zaznaczam – może się mylę i czas pokaże, że jako całość „dwójka” i „trójka” się doskonale uzupełniają. Jakby co, to zostawiam sobie też taką swoistą furtkę do kolejnego tekstu o piratach z Karaibów…

Tekst z archiwum film.org.pl (27.07.2006).

REKLAMA