PIRACI Z KARAIBÓW: SKRZYNIA UMARLAKA. Cień poprzednika
No i stało się – zabrakło śrubokręta. Stało się dokładnie to, czego bałem się od momentu podania informacji, że sequel powstanie – Skrzynia Umarlaka ma w sobie serce, lecz brakuje jej duszy. Jest to typowa hollywoodzka kontynuacja skrojona według ustalonych miar – jest wszystkiego więcej, jest szybciej, jest bardziej wybuchowo, jest… gorzej. Część pierwsza to była bezpretensjonalna przygoda, pełna świetnych dialogów, niezapomnianych scen, fascynujących postaci itd. Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły wniósł ogromny powiew świeżości w ramy skostniałego gatunku, jakim był film piracki, a także odkrył go ponownie dla widowni, która nie zna okresu, w którym rozbójnicy rządzili na ekranach światowych kin. Kontynuacja to niestety już tylko cień poprzedniczki – oj, efektownie jest, tego nie można odmówić, wszystko jest ładnie opakowane (zdjęcia, muzyka, plenery, tempo) i nakręcone. Ale kino przygodowe z jedynki zmieniło się w kino… hollywoodzkie. W złym tego słowa znaczeniu.
Podobne wpisy
Już pierwsze sceny są wyrazem tego, jak twórcy poprowadzili cały film – pod kolejną, trzecią odsłonę. Pojawienie się Jacka jest świetne (nie to co genialne “wejście” w części pierwszej, ale jednak) – dowcipne, zrobione z pomysłem – ale dlaczego rysunek klucza był właśnie na tej górze? Co to było za miejsce? W Skrzyni Umarlaka jest wiele niewyjaśnionych wątków. Możliwe, że wiele z nich to tylko asy w rękawie twórców przygotowane z myślą o części trzeciej, w której wszystko zostanie wyjaśnione. Ale w takim razie zabieg to bardzo ryzykowny, bo irytujący brakiem wyjaśnień. Myślę, że dużo w tym przypadku mógł zrobić również montaż, bo nie uwierzę, że tak bogato inscenizowany prolog z krukami wyjadającymi oczy, z wrzaskami cierpienia dobywającymi się zza bram, miał posłużyć tylko i wyłącznie pokazaniu Jacka uwalniającego się z trumny z rysunkiem klucza. Pewnie, że w części pierwszej nie wiadomo, dlaczego jego łódź tonie, ale tam to było iście magnetyzujące wprowadzenie jednej z najbardziej oryginalnych postaci kina XXI wieku – twórcy mogli sobie pozwolić na odrobinę tajemniczości odnośnie Jacka. Kontynuacja niestety rządzi się innymi prawami i trzeba widza od nowa zainteresować daną postacią. Takich niewyjaśnionych zagrań w filmie jest niestety więcej. Kolejny przykład – Elizabeth Swann “udająca” marynarza na statku – scena, na której momentami nie wiedziałem, czy się śmiać czy płakać. Udająca w cudzysłowie, ponieważ ani mi nie wyglądała na faceta, ani nie brzmiała jak facet – umowność i konwencja swoją drogą, ale to już była przesada; takimi kwiatkami obraża się inteligencję widza. Brak tu świeżości pomysłu, bo problem dostania się Elizabeth na Tortugę, nawet na tym nieszczęsnym statku, mógł zostać rozwiązany na sto innych sposobów, które by nie skłaniały do myślenia o prawdopodobieństwie sceny. Tu się pewnie pojawi argument, że Piraci… są wymysłem, fantastyką pomyślaną dla rozrywki, w której to co prawdopodobne miesza się z fantazją. Oczywiście, że tak! Ale fantazja może być wspaniała i porażająca kreatywnością (przykłady do znalezienia przez praktycznie cały czas trwania “jedynki”) albo odtwórcza i zrobiona na odczep. Obie da się oglądać, ale, tak szczerze, która jest lepsza?
Kolejna sprawa to nie do końca trafione rozłożenie komizmu na kilka postaci (w szczególności drugi plan) i “odciążenie” Sparrowa od tego jakże ciężkiego zadania… A przecież to właśnie ten fakt sprawiał, ze “jedynka” cieszyła się dużym sukcesem i zainteresowaniem; to Jack Sparrow był gwiazdą i magnesem przykuwającym uwagę do ekranu. Jego chód, bzdurne monologi, wdzięk i czar. Ale nie, musi być wszystkiego więcej… Przykładowo mamy tu więcej komizmu sytuacyjnego – Jack się przewraca, wykonuje przedziwne akrobacje z kijem przywiązanym do pleców. Śmieszne to jest, ale uczucie niedosytu pozostaje. O ile rola Deppa z “jedynki” była prawdziwie Oscarowa, to tutaj “dzięki” usilnym zabiegom reżysera tak nie jest. Jacka jest jakby mniej (i nie chodzi tu o czas ekranowy); więcej biega, mniej gada i traci swój dystans do otaczającego go świata, przekształcając się w ociekającego patosem altruistę (scena wchodzenia w paszczę Krakena świetna, ale nie pasująca do postaci kapitana…). Może i nazwanie Jacka altruistą to złe określenie, nie pasujące do samej postaci, lecz z powodu zmian, jakie scenarzyści wprowadzili do postaci, nie wiadomo kim kapitan Sparrow jest – tak jakby ta sama postać, a jednocześnie ktoś zupełnie obcy. I nawet Depp, choć stara się niesamowicie i ciągle jest niekwestionowaną gwiazdą filmu, nie potrafi uzupełnić brakujących luk w skrypcie. Jednym z elementów, który wywindował Piratów… była świeżość tak wykonania, jak i pomysłu, zaskoczenie, jakim była postać Jacka Sparrowa. Oczywistym było, że tej świeżości w sequelu nie da rady odtworzyć, o zaskoczeniu też już nie było mowy – więc co zrobiono? Wyładowano produkcję po brzegi efektami specjalnymi i tysiącem wątków. Coraz bardziej nie podoba mi się ta hollywoodzka maniera.
Kolejną sprawą jest sam zły i jego ekipa – Bill Nighy zagrał wyraziście pomimo całej charakteryzacji; tej postaci można współczuć, może wzbudzać śmiech, ale do jakiegokolwiek odczucia grozy to daleko! Barbossa Rusha był świetnym czarnym charakterem, zagranym ze swadą i autoironią – tak jak i cała jego załoga (swoją drogą pojawienie się Barbossy w filmie jest tak bezsensownie hollywoodzkie, że żal ściska…), nie trzeba było nieustannej charakteryzacji, żeby wywołać pożądany efekt. Ale przecież hollywoodzcy spece muszą się popisać swoimi możliwościami… Cierpi na tym nieco klimat sequela, bo widowiskowość całości przesłania zbyt często to, co w filmie najważniejsze – postaci.