EMMA. Pastelowe antidotum na zimowe dni
Proza Jane Austen, angielskie dobro narodowe, została przez kino i telewizję obrobiona już w na milion sposobów. Nęcące kulturowe uwarunkowania, wyraziste i nadal uniwersalne postacie, spora dawka błyskotliwego humoru oraz nieśmiertelne miłosne konflikty co rusz sprawiają, że kolejni twórcy wpadają w sidła dzieł Brytyjki. Jest to też ciekawy punkt startowy dla początkujących reżyserów, którzy w ciężkich do zepsucia schematach mogą sobie spokojnie przestawiać klocki.
Autumn de Wilde to uznana fotografka z wieloletnim doświadczeniem, która postanowiła rozszerzyć wizualne spektrum swojej pracy i sprawdzić się za kamerą, biorąc na tapet jedną z najwyrazistszych bohaterek Austen. Tytułowa Emma (Anya Taylor-Joy) nie musi się martwić o bogaty ożenek – ma pieniądze, dostatnie życie u boku kochającego ojca (Bill Nighy) i w sumie z nudów zajmuje się swataniem ludzi, uważając, że mężczyzna na razie nie jest potrzebny. Gdy jednak nawiązuje relacje z zahukaną Harriet Smith, dla której również szuka partii, w jej życiu zaczyna się prawdziwe uczuciowe tsunami – pojawiają się nagle nowe osoby, te już znane zaczynają uczuciowo lawirować wokół nich, a gdzieś podskórnie czuć natłok tajemnic i niedopowiedzeń. Połączenia damsko-męskie zmieniają się jak w kalejdoskopie, a widz, nawet jeśli zna książkowe rozwiązania, próbuje domyślić się kto z kim, jak i kiedy.
De Wilde nie bawi się w jakieś postmodernistyczne akrobacje z tekstem Austen, jak na przykład swego czasu Amy Heckerling w Słodkich zmartwieniach. Wyraźnie widać, że z pewnym pietyzmem podchodzi do książki, cytuje ją na bogato i zachowuje szkielet oryginalnej narracji. Ale też wprowadza wyraźne modyfikacje i obiera konkretny plan na film, dzięki czemu całość ma autorski ślad i wybrzmiewa całkiem nieźle w natłoku kolejnych adaptacji. Reżyserka kładzie nacisk na stronę komediową oryginału, podkręcając go momentami aż nazbyt, jednak ani na moment nie przekracza granicy urokliwej zabawy z zagubionymi sercowo postaciami. Traci jednak gdzieś istotny dla książki komentarz społeczny na temat epoki – uwarunkowania tego świata, silnie definiujące role kobiece i męskie, ustępują miejsca komedii pomyłek. Jest to wyraźna strata, ale z drugiej strony inne adaptacje już się na tym wymiernie opierały, a de Wilde ma po prostu konkretny pomysł na tekst, dając aktorom miejsce do zabawy. Zresztą te jej próby humorystyczne są tutaj naprawdę znakomicie ograne, wyraźnie dodając coś do całej historii – wystarczy wspomnieć w jak błyskotliwy sposób z wykorzystaniem kropli krwi przerywa jedną z typowo austenowskich scen romantycznych czy pozwala sobie na bezczelną sekwencję, gdzie zakuta w suknię-pułapkę Emma próbuje ogrzać pośladki przy kominku.
Podobne wpisy
Ale tekst to sprawdzona klasyka – film naprawdę żyje na poziomie aktorskim. Anya Taylor-Joy trzyma całość w garści i po raz kolejny udowadnia, że jest zdecydowanie jedną z najwszechstronniejszych oraz najbardziej utalentowanych aktorek swojego pokolenia. Abstrahując od hipnotyzującej urody aktorki, która w każdej kreacji zaklina tutaj ekran, to pierwsze skrzypce gra jej niezwykłe wyczucie oryginalnej postaci – Emma to próżna dziewucha, z nosem podniesionym wysoko w górę, która poszukuje pomysłu na siebie, chociaż tego nie przyzna. Uczy się z każdą minutą historii, ale cały czas utrzymuje silny charakter, znakomicie podsumowany malutkimi gestami, grymasami, fantastyczną grą akcentem – czego apogeum jest scena z obserwowaniem gry na pianinie swojej rywalki, gdy z jej twarzy możemy wyczytać całą encyklopedię emocji. Świetnie też działa cała grupa otaczających ją osób, od zeskakującego ze schodów na otwarcie Billa Nighy’ego, króla „fajności”, tworzącego z Taylor-Joy elektryzujący duet ojciec-córka, Johnny’ego Flynna o sarnich oczach, który jako Knightley temperuje wzniosły charakter protagonistki czy zagubionej Mii Goth.
Świetnie prezentuje się też strona wizualna filmu – fotograficzne doświadczenie de Wilde z połączone z wyczuciem operatora Christophera Blauvelta sprawia, że co drugi kadr można wrzucić w ramkę i powiesić na ścianę. Dobre wyczucie geometrii scen, kolejne ujęcia z pietyzmem podkreślające nieludzki urok Taylor-Joy, wykorzystanie pastelowej palety barw, niczym z kina Wesa Andersona (ale bez przedawkowania tego zabiegu, o co niezwykle łatwo), czy w końcu dodatek w formie figlarnej ścieżki dźwiękowej, uwypuklającej kolejne komediowe konflikty i absolutnie znakomita scenografia oraz różnorodne kostiumy z epoki, co jednak jest już pewnym standardem dla współczesnego rozbuchanego kina kostiumowego. Od pierwszej do ostatniej minuty widz jest przywiązany do tego świata jedwabnymi wstążkami i nie ma potrzeby, żeby z niego uciekać, bo jeszcze przecież tyle może się tu wydarzyć.
Widać, że dla reżyserki jest to dopiero pewna wprawka w roli reżysera – mamy tutaj pewne dłużyzny, kapitalne sceny czasami przetykane są tymi wyraźnie mniej angażującymi, można było kilka rzeczy przyciąć i szkoda potraktowania po macoszemu wspomnianych komentarzy Austen na temat swojej epoki. Nie da się jednak ukryć, że ta wersja Emmy jest po prostu urokliwa, aktorsko błyskotliwa i niezwykle łatwo się w niej zadurzyć. De Wilde nadrabia niedoróbki wizualnym wyczuciem, a Taylor-Joy tworzy chyba najwyrazistszą dotychczas filmową wersję bohaterki Austen. Idealny film na wieczorne wyjście do kina z partnerem/partnerką, który może nie będzie bił się o nagrody i nie zaznaczy jakoś mocno swojego miejsca w opracowaniach związanych z historią medium, ale na pewno zgrabnie zniesie próbę czasu. De Wilde chociaż dodała kropkę w tytule produkcji (co jest również grą ze słowem „period”, odnoszącego się tak do kropki, jak i wyrażenia „period piece”), to w żaden sposób nie zamyka drogi kolejnym adaptacjom Austen – dodaje jednak wyraźnie coś od siebie, zostawia ślad.
I ta Taylor-Joy. Zjawisko. Będzie o niej jeszcze głośno w kolejnych latach.