PIRACI Z KARAIBÓW: NA KRAŃCU ŚWIATA. Johnny Depp po raz trzeci w roli Jacka Sparrowa

UWAGA – RECENZJA ZAWIERA SPOILERY!
Nie jest żadną nowiną, iż sukces filmu rodzi kontynuację. Jednak ostatnimi czasy nastała moda kręcenia hurtem kilku części za jednym zamachem – tak było z Matrix Reaktywacja i Matrix Rewolucje, tak powstawał też Władca Pierścieni – podobnie nakręcono drugą i trzecią część Piratów z Karaibów. Dość irytujące jest, kiedy film oglądany w kinie kończy się w kluczowym momencie i biedny widz doprowadzony do skraju ciekawości musi czekać aż pojawi się kolejna odsłona, która doprowadzi do końca rozpoczęte wątki. O ile Władca Pierścieni był w tym względzie dość łagodny, bo przecież większość i tak znała dalszy ciąg historii z powieści Tolkiena, o tyle Matrix i Piraci z Karaibów z premedytacją przytrzymały widzów za jaja, wiedząc, że ciekawość jest bardzo silnym bodźcem do podtrzymywania zainteresowania. Drugie części tych trylogii zakończyły się w perfidny sposób – zawieszając opowieść w wyjątkowo interesującym momencie, rzucając kilka tropów i pozostawiając widza na pastwę własnych domysłów. Szczytem chamstwa było rozpoczęcie różnorodnych wątków i pozostawienie wielu znaków zapytania w Matrix Reaktywacja, które aż prosiły się o wyjaśnienia, a następnie… całkowite zignorowanie ich w Matrix Rewolucje. Na szczęście Na krańcu świata nie pozostawia takiego niedosytu…
Przypomnijmy co było w poprzednim odcinku – Jack Sparrow zostaje wchłonięty przez Krakena, Elizabeth i Will mają „ciche godziny”, ojciec Willa pokutuje na „Latającym Holendrze”, zaś Cutler Beckett ma w posiadaniu serce Davy Jonesa… wszystko wydaje się stracone i beznadziejne, jak to w końcówkach drugich części cyklu bywa (że wspomnę Imperium kontratakuje, Matrix Reaktywację i Powrót do przyszłości 2). I wtedy pojawia się iskierka nadziei – zjawia się świętej pamięci Barbossa, z którym ferajna ma dopłynąć na skraj świata by odratować Jacka…
Podobne wpisy
Na krańcu świata jest najbardziej skomplikowaną fabularnie częścią trylogii i choć oddać trzeba honor – niemal wszystkie wątki zostają sumiennie doprowadzone do końca, to jednak tak duża komplikacja lekkiego w założeniu filmu przygodowego wydaje się sporą przesadą. Niekiedy ciężko się połapać w zawiłościach fabuły i motywacjach bohaterów, którzy, na szczęście, tłumaczą sobie nawzajem, i przy okazji widzowi, o co w tym wszystkim chodzi… Twórcy Piratów z Karaibów w tej trylogii opracowali coś na kształt własnej mitologii, czerpiącej pełnymi łapami z istniejących już legend, powielając tym samym taktykę George’a Lucasa skutecznie nakręcającą Gwiezdne wojny. Problem w tym, że Klątwa Czarnej Perły nie eksploatowała zbytnio tego patentu – w sumie cała „fantastyczność” kończyła się na klątwie załogi Barbossy i fenomenie busoli Sparrowa, która nie pokazuje północy, tylko położenie kryjówki piratów (o tym, iż wskazuje położenie obiektu największych pragnień, dowiedzieliśmy się dopiero w Skrzyni umarlaka). W Na krańcu świata twórcy poszli już na całość i poszaleli że hej – dlatego trudno w krótkim czasie przyswoić i zrozumieć zasady obowiązujące w tym świecie, bo co rusz dochodzą do tej gry nowe karty, których istnienia dotychczas nawet nie podejrzewaliśmy. Okazuje się, że śmierć wcale nie jest ostateczna i stosunkowo łatwo zmartwychwstać, trzeba popłynąć na koniec świata, co wcale nie jest bardzo trudne, ale… trzeba jeszcze wrócić. Wszystkie poczynania bohaterów, jak wynika z ich rozmów, są bardzo trudne, nieprawdopodobne, graniczące z cudem i śmiertelnie niebezpieczne – i jakoś zaskakująco wszystko to im wychodzi bez większego wysiłku, sama akcja wyrwania Jacka z macek śmierci jest mało skomplikowana, po prostu płyną po niego, potem obracają łajbę dnem do góry… i już. Giną w międzyczasie jedynie postaci epizodyczne. Robi się nieco sztampowo i przewidywalnie, gdzieś zniknął ten powiew świeżości, który stanowił o sukcesie Klątwy Czarnej Perły, a który zaczął ulatniać się już w Skrzyni umarlaka, gdzieś po drodze stracono umiejętność dobierania odpowiednich proporcji, która to zdolność spowodowała, iż Klątwa Czarnej Perły była filmem wyważonym jak szpada wykuta przez Willa – w Na krańcu świata składniki są bardzo dobre, tylko nie w takich proporcjach, które gwarantują smaczną potrawę filmową.
Nie potrafię sobie wytłumaczyć jak to się stało, że w tej, mimo powyższych uwag, błyskotliwej i przewrotnej serii znalazło się miejsce na typową patetyczną przemowę o walce o wolność, po której wszyscy ochoczo chcą zmierzyć się z miażdżącym liczebnie przeciwnikiem. Nie do końca potrafię zrozumieć, po co Willowi wycięto serce, skoro wiemy, iż Davy Jones zrobił to samo w akcie rozpaczy i nijak nie zrozumiem, jakie znaczenie dla fabuły miała Kalypso, dla uwolnienia której zebrali się najwięksi piraccy bossowie, skoro ta po uwolnieniu jedynie rozpadła się na skorupiaki i ani nie pomogła piratom, ani nie zemściła się na tych, którzy ją uwięzili – postać, która sprawiała wrażenie kluczowej, po prostu znika… i już. Być może jest tak, że w nagromadzeniu wątków i postaci nie wszystko wychwyciłem, ale wniosek z tego jest dla mnie jeden – scenariusz jest największym mankamentem najnowszej części Piratów z Karaibów i dotknęła go podobna zaraza co Matrixa – niepotrzebny bełkot.
Mimo tego uważam ten film za całkiem udany – blisko trzy godziny wcale się nie dłużą, bo spektakularnych akcji mamy sporo. Pochwalić należy dużą dawkę niezłego humoru, którego głównym nośnikiem jest oczywiście Jack Sparrow, i jak zwykle rewelacyjną muzykę. Szkoda tylko, że kilka niepotrzebnych, nieprzemyślanych motywów psuje ogólne wrażenie.
Tekst z archiwum Film.org.pl (27.05.2007)