Czy Piraci z Karaibów mają jakikolwiek sens, kiedy już zostało nakręconych tyle części z Johnnym Deppem w roli Jacka Sparrowa? Disney wraz z Jerrym Bruckheimerem potwierdzili, że będą dwa nowe filmy z cyklu – zupełny reboot oraz żeński spin-off. W przypadku tego drugiego z Margot Robbie może się faktycznie udać, podobnie jak udało się w przypadku Pogromców duchów Paula Feiga. W porównaniu z kolejnymi sequelami wyszło naprawdę dobrze, ale to okazało się dopiero po premierach Dziedzictwa i Imperium lodu. W przypadku Piratów z Karaibów może się jeszcze okazać, że Zemsta Salazara nie była taka zła, chociaż do bólu odtwórcza, no chyba że sztuka recastingu uda się perfekcyjnie, łącznie z dobrym, odkrywczym scenariuszem, który nie będzie miał głównego celu w postaci realizacji bardziej lub mniej abstrakcyjnych celów multikulturowych. Można je przy okazji dotknąć, lecz nie stawiać się w pozycji Rejtana, jeśli ważniejsza okaże się rubaszna i wyjątkowo nierównościowa rozrywka, bo takie podejście do widzów nie trafi. Aktorzy również nie muszą. Ciekawe, czy poniżsi spotkaliby się z pozytywnym odbiorem?
Serkisa nie muszę wam przedstawiać. Kryje się w historii kina pod tyloma kultowymi już komputerowymi maskami, sam swoją twarz pokazuje niestety zbyt rzadko. Jako Davy Jones również byłby ukryty, lecz nie aż w takim stopniu, co np. jako Gollum. Reboot Jonesa mógłby dodatkowo polegać na zmniejszeniu nieco stopnia przemiany wyglądu postaci w CGI, a Serkis wniósłby do jej charakteru czyste szaleństwo.
Keira Knightley zawsze wydawała mi się do tej roli zbyt eteryczna. Oczywiście w końcu pokonała tę otoczkę niepewności wokół siebie, dzięki męskiemu i bardzo brutalnemu otoczeniu. Cara Delevingne z założenia już by nie musiała. Jej eteryczność jest dużo bardziej zmaskulinizowana, lecz wciąż zachowuje emocjonalną delikatność. Remake’owana Swann powinna odgrywać ważniejszą rolę, ale startować z pozycji ofiary.
Był to trudny casting, bo Orlando Bloom idealnie wpasował się w osobowość postaci Turnera. Trudno było go zastąpić. Należało szukać raczej wśród młodych, ale nie zadufanych w sobie gwiazd, lecz dobrych rzemieślników, którzy skupiają się na roli. Taki jest Ansel Elgort, a kreacja Willa Turnera być może okazałaby się przełomem w jego karierze, takim na miarę aktorskiego blockbustera.
Dał się poznać w Szōgunie jako aktor potrafiący zagospodarować emocjonalnie sceny za plecami głównych aktorów tak, że można było zwrócić uwagę tylko na niego. Poza tym jest niesamowicie mimiczny, dowcipny, straszny, wręcz morderczy i wyrachowany. A postać Gibbsa powinna zostać odświeżona, odmłodzona, charakterologicznie skierowana na inne tory. Archetyp „starego Bosmana” już męczy.
Ciekawe, czy zamiana w tej roli czarnoskórej Naomie Harris na wybitnie białoskórą Vanessę Kirby wzbudziłoby jakieś kontrowersje. Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi. Może w komentarzach do artykułu pojawią się jakieś ciekawe wnioski. Nie mam jednak wątpliwości, że postać Dalmy – świetnie zagrana przez Harris – nie może taka nadal być w reboocie. Potrzeba jej nowej energii i charakterystycznej twarzy, która uzupełni drugi plan. Kirby ze swoją zdolnością odgrywania ambiwalentnych postaci będzie dobrym wyborem.
Postać Barbossy także tylko nieco odmłodzona, lecz wciąż emanująca doświadczeniem aktorskim Wilsona z ról zarówno złych bohaterów, jak i tych stojących gdzieś w rozkroku między przesłodzonym czynieniem dobra a bezkompromisową destrukcją. Barbossa w Piratach z Karaibów był niewątpliwie zły, lecz czasem dla zysku potrafił się „na chwilę” dogadać z pozytywnymi bohaterami. W wydaniu z Lambertem Wilsonem nadal byłoby to możliwe, lecz w dużo bardziej surrealistyczny sposób. Wilson byłby po prostu Barbossą na 120 procent, który jeszcze więcej się dwulicowo śmieje.
Przebrzydły jegomość, którego oślizgłość moralna doskonale korespondowała z bawidamkowatym obyciem oraz pseudoszlachecką elegancją. Nowy Beckett były jednako złą postacią, ale można by zrezygnować z tej jego mało atrakcyjnej pozy sztampowego szlachciury z przerostem ambicji, a zamienić go w o wiele bardziej złowrogiego i pokrętnego wroga Jacka Sparrowa.
Odtwarzany przez Iana McShane’a Czarnobrody był bez wątpienia złym charakterem, ale mrok, który wokół siebie roztaczał, miał w sobie coś komediowego. Posępność, jeśli jest zbyt patetyczna, okazuje się nawet zabawna, i tym tropem można iść w reboocie. Tym razem jednak Czarnobrody byłby nieco bardziej sprawny fizycznie, na wskroś zły, lecz potrafiący zachować w stosunku do siebie dystans. Dave Bautista ze swoim nowym wizerunkiem, który budował aktorsko latami, a estetycznie chyba wciąż nie skończył, wszedłby dzięki tej roli na zupełnie inny poziom ról, już nie wspierającego gwiazdy klauna, lecz rasowego, blockbusterowego antagonisty.
Postać stojąca nieco z tyłu, więc można z nią poeksperymentować, np. uczynić bardziej charakterystyczną. Lubię Penélope Cruz, lecz często gra ona na tzw. autopilocie, i to jest właśnie jedna z takich jej ról. Poza tym w wizerunku aktorki nie ma nic charakterystycznego. Znikła wśród męskich bohaterów, a niewątpliwie Gwendoline Christie na to by nie pozwoliła. Mogłaby zaistnieć jako Malon dużo wyraźniej, a nie być słodką kobietką, może i niebezpieczną, lecz w gruncie rzeczy wizerunkowo uległą pirackim wyjadaczom oceanów.
Nowa odsłona Jacka Sparrowa zapewne nie będzie już tak slapstickowa, chociaż nadal powinna zostać szalona. Austin Butler wydaje się poważniejszym wyborem, lecz nie brak mu energetycznej młodości, którą sugestywnie zaprezentował w Diunie. Tam jednak było poważnie, a w Piratach z Karaibów ma być komediowo. Nie byłoby jednak dobrze, żeby Butler kopiował Deppa. Jeśli nowa odsłona serii ma zdobyć publiczność, musi oderwać się od niewątpliwie jedynego w swoim rodzaju klimatu stworzonego przez kultowego Johnny’ego.