Błędny rycerz. 7 WSPANIAŁYCH ról JOHNNY’EGO DEPPA
To z pewnością jeden z najbardziej wszechstronnych spośród współczesnych hollywoodzkich aktorów. I też jeden z tych zdecydowanie najbardziej charakterystycznych. Wiele pamiętnych ról ma na swoim koncie Johnny Depp, a co warto podkreślić, aktor ten z powodzeniem zdołał nas nimi zarówno skutecznie bawić, wzruszać, jak i przerażać. Depp to aktor do zadań specjalnych. Z charakteryzacją mu do twarzy, stroni od banału, zdecydowanie lepiej czuje się w butach odszczepieńców. Zawsze jednak, w każdym spojrzeniu, zdradza coś z romantyka, błędnego rycerza, który stara się odnaleźć drogę w labiryncie życia. Kradnie ekran nawet wówczas, gdy przebywa na jego drugim planie.
„Kochanica króla Jeanne du Barry” już za kilka dni w kinach
Choć ostatnio głośniej było o Deppie za sprawą skandalu obyczajowego i wywołanego za jego sprawą procesu, to jednak wszystko wskazuje na to, że aktor powoli wraca do łask Hollywood. Na razie Depp nawiązał romans z kinem europejskim. Już wkrótce – 25 sierpnia – premierę mieć będzie najnowszy film z udziałem aktora pt. Kochanica króla Jeanne du Barry, gdzie ten wciela się w Ludwika XV. W opisie od dystrybutora Gutek Film czytamy:
Depp tworzy jedną z najbardziej przejmujących i wyrazistych ról w swojej karierze. Partneruje mu wcielająca się w postać tytułowej kochanicy aktorka i reżyserka Maïwenn. Pełna wizualnego przepychu, pieszcząca oczy Kochanica króla to opowieść o sztuce uwodzenia, dworskim skandalu i pełnej przeszkód drodze na szczyt. Oraz o kobiecie, która wbrew pochodzeniu i otaczającym ją wrogom, ośmiela się sięgnąć po władzę i miłość.
Czy Wersal okazał się dla kariery Deppa zbawienny? Już wkrótce się o tym przekonamy.
Tymczasem, zachęcam do prześledzenia subiektywnego zestawienia ról, którymi Depp przypieczętował swój silny aktorski status.
„Truposz” – William Blake
Nie bójmy się słów. To już zapomniana kreacja z zapomnianego filmu. Być może przez to też niektórzy będą zaskoczeni jej umieszczeniem w tym zestawieniu. Podejrzewam jednak, że gdyby dziś kręcono Truposza, byłoby o nim głośniej. Wszystko za sprawą tematycznego skąpania go w kulturze Indian, której w ostatnim czasie znacznie więcej uwagi poświęca się w kinie – i słusznie (patrz najnowszy, wyczekiwany film Martina Scorsese). Truposz od rdzennych Amerykanów przede wszystkim zapożyczył zadymiony i oniryczny klimat wyzwalający się podczas palenia fajki pokoju. Czuć tu mocno potrzebę westernowego odrealnienia i przełamania gatunkowego skostnienia (antywestern?), co zdaje się tak atutem, jak i momentami bolączką (przynajmniej dla niektórych widzów). Stojący za kamerą Jim Jarmusch to ktoś, kogo dwa razy zachęcać nie trzeba, by nakręcił kino bardziej dialogiem i atmosferą stojące, niż efektownym wystrzałem. Taki jest też Truposz, który prócz roli Deppa wyróżnia się też piękną muzyką i czarno-białymi zdjęciami. I mnogim od symboli podłożem. W przypadku samej gry Deppa – to rola już wprawdzie po Edwardzie Nożycorękim wykreowana, ale i tak wciąż jedna z pierwszych, w której Depp zdradził ogromną skłonność do przebieranek, charakteryzacji i oddawania na ekranie charyzmatycznych, przykuwających uwagę bohaterów, dających „twarz” całemu filmowi. Jego William Blake rozkręca się powoli, ale jest w doborze środków wyrazu niezwykle wyważony, zaskakująco oszczędny i co kluczowe – tajemniczy.
„Marzyciel” – James Barrie
Uszyty mocno pod Oscary Marzyciel to film, którego po latach raczej nie pamięta się z innego powodu, jak właśnie ze względu na rolę Johnny’ego Deppa. Tych biograficznych dramatów mających na celu uwidocznić talent jakiegoś zapomnianego artysty było na tyle dużo, że zdołaliśmy dobrze rozpoznać schemat fabularny, na jakim są oparte. I przy okazji się nim znudzić. Ale, no właśnie – jak zasugerowałem – Marzyciel ma trudny do podważenia atut w postaci wybitnej kreacji Johnny’ego Deppa, który za sprawą wykorzystania postaci Jamesa Barriego wydobył z siebie spore pokłady romantyzmu, dziecięcej wrażliwości i ciekawości świata. Dziecięcej, ponieważ Marzyciel to historia twórcy Piotrusia Pana z krainy Nibylandii, opowieści stanowiącej świadectwo tego, że może dzieciom trudno pretendować do dorosłości, ale już dorosłym bardzo trudno wyplenić z siebie dziecko. Dwa, że to silna manifestacja wyobraźni jako cechy umysłu niezwykle cennej, bo dającej możliwość do większej jego plastyczności. Tak czy inaczej, od pierwszego ekranowego momentu James Barrie w wykonaniu Johnny’ego Deppa to postać tak autentyczna, że trudno podczas seansu Marzyciela odeprzeć wrażenie, że aktor po prostu musiał doskonale znać dylematy pierwowzoru swej postaci. Czy to jedna z bardziej osobistych ról Deppa? Być może. Na pewno jedna z tych, które zdołała dostrzec kapituła oscarowa.
„Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” – Sweeney Todd
Tim Burton po raz pierwszy. Nie ma się co oszukiwać – wykaz najlepszych ról Deppa obowiązkowo musi składać się z występów u Burtona. To właśnie ten reżyser zagarnął sporą część kariery Deppa, co przełożyło się na niezwykle długą i niezwykle owocną współpracę. W 2007 twórcy nakręcili wspólnie mroczny musical na bazie brodwayowskiego materiału. Może Sweeney Todd nie jest filmem idealnym, ale to na pewno oryginalne widowisko muzyczne (mroczne i klimatyczne), wyróżniające się w sposób zdecydowany kreacją Deppa. Aktor oddaje w roli golibrody wszystko to, czego nauczył się wcześniej u Burtona, ale umiejętnie unika wtórności (choć jest tego bliski). Ponownie ma rozczochrane włosy, ponownie na jego twarzy widać rys szaleństwa, jest coś w jego spojrzeniu, co budzi zarówno grozę, jak i śmiech. Ale ten nie pierwszy już kinowy Sweeney Todd potrafi nie raz zaskakiwać, nie tylko sprawnością w posługiwaniu się brzytwą. Co ważne, w zabawie nie przeszkadza mu śpiew. To jeden z ostatnich momentów, w których przebrany w charakteryzację Depp pochyla się nad rolą, oddając coś osobliwego, zamiast jechać na wypracowanym schemacie wizerunku clowna. Obok Marzyciela i Piratów z Karaibów, Sweeney Todd to trzeci film w karierze Deppa, który przyniósł mu nominację do Oscara. I jak na razie jedyny, którego nominacja do Złotego Globu zamieniała się w statuetkę.
„Las Vegas Parano” – Raoul Duke
Kto jak kto, ale akurat Depp ma skłonność do ulegania fantazjom i do artystycznych odlotów, w filmowym sensie oczywiście (choć w tym rzeczywistym być może też). Nie ma się co dziwić, że na pewnym etapie swojej kariery w końcu trafił na Terry’ego Gilliama, jednego z najbardziej fantazyjnych reżyserów związanych niegdyś z Monty Pythonem. Temat, który obaj podjęli w Las Vegas Parano, był przestrzenią idealną zarówno dla aktorskiej ekspresji Deppa, jak i reżyserskiej wypowiedzi Gilliama. Na papierze to historia inspirowana życiem ekscentrycznego dziennikarza Huntera S. Thompsona, ikony kontrkultury lat 60. (który, notabene, dokonał żywota w typowy dla siebie, dosadny sposób, strzelając sobie w łeb). Co otrzymujemy w sensie dosłownym? Kino drogi zakrapiane alkoholem, doprawione narkotycznymi oparami i sennym odrealnieniem. Depp poczuł się w tym klimacie jak ryba w wodzie (warto wspomnieć, że prywatnie znał się z Thompsonem), nie wiadomo, ile wniósł do roli Duke’a z autopsji, ale jest w oddawaniu zamroczenia wiarygodny jak nikt inny. Co ważne, nie przekracza w tej roli cienkiej granicy dobrego smaku – łatwo być śmiesznym, grając pijanego i otumanionego, ale trudniej jest nie popaść w śmieszność. Przyjdzie moment, gdy te umiejętności przydadzą się mu do budowania postaci pewnego pirata, ale o tym w dalszej części artykułu.
„Ed Wood” – Ed Wood
Tim Burton po raz drugi. Jednocześnie kolejny przykład roli z filmografii Deppa o biograficznym podłożu. W tym wypadku mamy do czynienia z postacią nietuzinkową, poniekąd szaloną, na pewno bardzo charakterystyczną. Ed Wood jest określany mianem najgorszego reżysera w historii kina. Dlaczego? Bo tworzył gnioty, ale robił to z niezwykłą pasją, wiarą i konsekwencją. Jak wspomina sam Burton, „Wood nie pozwalał, by takie drobiazgi techniczne, jak wystające kable czy fatalna scenografia przeszkodziły mu w opowiadaniu historii. W tym jest jakaś pokrętna spójność”. Na podstawie sylwetki twórcy takich „hitów” jak Plan 9 z kosmosu czy Noc upiorów Johnny Depp zbudował portret z jednej strony budzącego śmiech i zażenowanie dziwaka, z drugiej strony kogoś niezłomnie przekonanego do sztuki, której się w pełni oddaje. A to, jak by nie patrzeć, jest budujące. Na twarzy aktora rysuje się ponownie szaleństwo, ale zaskakujące jest to, że paleta możliwości aktora akurat w tym zakresie jest tak szeroka, że i tym razem jest to szaleństwo nieco inne od pozostałych, bo zawiera ciekawość i nienasycenie. Udało się Burtonowi i Deppowi nie wpaść w pułapkę żenady, z jaką utożsamiane są dzieła Wooda, bardziej idąc w kierunku satyry na sztukę, która tu wyłania się jako coś cennego wówczas, gdy jest maksymalnie wolne i osobiste – o Woodzie mówi się przecież jako o jednym z pierwszych niezależnych twórców.
Seria „Piraci z Karaibów” – Jack Sparrow
Cóż. Trudno się nie zgodzić z tymi, którzy widzą w tym – nie bójmy się tego określenia – najsłynniejszym kinowym piracie jednocześnie najważniejszą, najbardziej przełomową rolę w karierze Deppa. Współpraca z Jerrym Bruckheimerem i Gorem Verbinskim zaowocowała nominacją do Oscara, ale to akurat najmniej istotny element jej popularności. Sparrow ponownie rozsławił aktora, przebił go do ligi najlepiej zarabiających aktorów Hollywood po kilku chudszych latach jego kariery. Ma to związek rzecz jasna z gigantycznym sukcesem finansowym filmu, który przyczynił się do powołania prominentnej serii i ponownej popularyzacji mitu o piratach. Ale można też spojrzeć na to z drugiej strony – to właśnie Depp swoim występem poniekąd wypracował ten sukces. Jego kapitan Jack Sparrow ma w sobie coś z przykuwającej uwagę i fascynującej nonszalancji. Jest zabawny, ekscentryczny, acz akurat na tym poziomie zdołaliśmy wcześniej nie raz się z Deppem spotkać. Ale jest w tej roli rzezimieszka i awanturnika jednocześnie coś, za co generalnie kochamy postaci piratów – on jest wewnętrznie zepsuty, moralnie stojący po ciemnej stronie barykady, ale i tak sposobem bycia budzi sympatię wolnościową i niezależną drogą, jaką podąża. Sparrow w wykonaniu Deppa sprzedaje te idee w sposób energiczny i mocno ekspansywny względem przestrzeni ekranowej, spychając na dalszy plan resztę nieprzeciętnej obsady.
„Edward Nożycoręki” – Edward Nożycoręki
Tim Burton, a jakże, po raz trzeci. Jak już wspomniałem wcześniej, Burton wywarł ogromny wpływ na karierę Deppa, a wszystko zaczęło się właśnie od tego, jak by nie patrzeć, przełomowego filmu z 1990 roku. Edward Nożycoręki, wbrew przyczepionego do niego określenia, ma w sobie mniej ostrości, a znacznie więcej delikatności. Szuka swojego miejsca w społeczeństwie, które jest tak bardzo naznaczone konsumpcjonizmem i kultem lepszego modelu, że zdaje się nie dostrzegać komunikatów wysyłanych przez Edwarda, łaknącego bliskości. Film Burtona, nakręcony pomiędzy kultowymi Batmanami, nie jest jednak tylko przypowieścią o odmienności. Bodaj przede wszystkim jest historią chłopaka, który pragnie miłości, choć wie, że jest ona poza jego zasięgiem. Ja w filmie i samej kreacji Deppa usłyszałem echa Pinokia, Piotrusia Pana, Pięknej i Bestii. Trudno odeprzeć wrażenie silnie baśniowej struktury. Film niesie jednak ku górze w sposób ewidentny nie tylko jego podniosły wydźwięk, ale postać Edwarda Nożycorękiego, która oddaje niesamowity ból egzystencjalny. Depp niejednokrotnie przesadził na dalszym etapie swojej kariery z metodami ekspresji. Wiele z jego ról jest przeszarżowanych. Tu jednak widać coś, co wydawać by się mogło, było niemożliwe do stworzenia – postać ta jest jednocześnie ekspresyjna i charakterystyczna, a jednocześnie powściągliwa, za sprawą cichego usposobienia bohatera. Te i inne aspekty, a wśród nich oddanie mimiką niezwykłej wrażliwości i smutku Edwarda, wpływa na moją dość kategoryczną ocenę tej kreacji – to najlepsza rola Deppa w jego karierze, rola, która uczyni go nieśmiertelnym, rola, która sprawiła, że Depp wszedł do pierwszej ligi aktorów Hollywood już na stałe.