PIŁA. Niekontrolowany wybuch… śmiechu
Na czym polega fenomen dobrego filmu? To bardzo prosta układanka. Zaczyna się od dobrego pomysłu. Pomysł ten musi zostać przełożony na solidny i mocny scenariusz. Później opracowujemy pewną formę i stylistykę, w jakiej umieścimy bohaterów naszej historii, zbieramy ekipę, aktorów i przystępujemy do zdjęć. Niestety w filmie Piła krach nastąpił już na jednym z pierwszych elementów tego uproszczonego schematu. Zaczyna się intrygująco – przerażony mężczyzna budzi się w ciemnym, brudnym pomieszczeniu. Po chwili okazuje się, że nie jest sam – w przeciwległym rogu znajduje się drugi mężczyzna. Obaj uwiązani są łańcuchami. Nie wiedzą gdzie są, dlaczego się tu znaleźli, kto za tym stoi i jak się stąd wydostać. Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej na temat swojej nienajlepszej sytuacji podążają śladami, jakie z premedytacją zostały dla nich przygotowane. Upływa piętnaście minut, kiedy widz powoli zaczyna tracić cierpliwość do tej niewiele wyjaśniającej układanki i wtedy retrospekcja przenosi nas do zupełnie innej historii. Para detektywów ściga psychopatycznego mordercę, który umieszcza ludzi w skomplikowanych, śmiercionośnych pułapkach. Znajduje osoby, które obrały złą drogę w życiu, lub popełniły pewne życiowe błędy i daje im ostatnią szansę na ich naprawę. Wszystko albo nic. Dość makabryczny sposób “terapii”.
Podobne wpisy
W tym miejscu historie zaczynają się zazębiać. Problem jednak w tym, że nie wiemy, kto tak naprawdę jest głównym bohaterem. Dr Lawrence Gordon (Cary Elwes) – jeden z uwięzionych mężczyzn – jest łącznikiem między obiema historiami. Podejrzany o popełnienie okrutnych morderstw staje się jednym z bohaterów. Jednak przez większą część filmu oglądamy historię poszukiwania mordercy przez detektywa Davida Tappa (Danny Glover). W związku z powyższym drugim bohaterem niejako samoistnie staje się detektyw Tapp. Mamy więc dwóch bohaterów głównych, z których tak naprawdę żaden nie jest dość wyraziście ukazany. Nie to jest jednak największym mankamentem filmu. Widać bardzo wyraźnie, że reżyser, James Wan, zarazem autor pomysłu na scenariusz Piły, nie do końca wiedział, w którą stronę go poprowadzić. Pierwsze sceny przypominają bowiem dość wyraźnie Cube Vincenzo Nataliego, natomiast część historii ze śledztwem nasuwa silne skojarzenia z Siedem Davida Finchera. Poza tym, niektóre sceny zostały zmontowane niewiarygodnie szybko i “teledyskowo”, co nijak ma się do obu części filmu. Żonglowanie konwencjami nie wyszło Pile na dobre. Ciekawiej byłoby pozostać przy swoistym remake’u Siedem i konsekwentnie rozwijać tę formę opowiadania. Niestety materiał o poszukiwaniu kluczy, taśm magnetofonowych i innych zagadek w spłuczce toaletowej czy zapchanym klozecie nie byłby chyba najlepszym na półtoragodzinny thriller.
Mamy więc dwa filmy w jednym – w sytuacji, gdzie każdy z nich jest jedynie nadgryziony i pozostawiony sam sobie. Scenariusz niestety sam się nie opowiada – reżyser musi mieć konkretną wizję tego, co i w jaki sposób chce nam opowiedzieć. Poza tym, aktorstwo jest na zastraszająco niskim poziomie. Cary Elwes, który zagrał w kilku znaczących produkcjach, w roli dra Lawrence’a Gordona wypadł najgorzej spośród wszystkich bohaterów. W filmie odnaleźć można momenty, kiedy dr Gordon jest na granicy wybuchnięcia śmiechem, co znakomicie psuje resztki atmosfery. Również Danny Glover w roli detektywa Tappa nie spisał się najlepiej. Scenariusz nie daje zbyt szerokiego pola do popisu, niemniej doświadczenie zdobyte przy wykreowaniu roli detektywa Murtaugha z czterech części Zabójczej broni powinno w jakiś sposób pomóc Gloverowi. Faktem jest, że słabe poprowadzenie aktorów wynika z braku doświadczenia Jamesa Wana, ale nie powinno być to jakimkolwiek wytłumaczeniem. Są bowiem na poziomie amatorskim młodzi reżyserzy, potrafiący w niewiarygodny sposób poprowadzić aktorów. Pojawiają się jednak elementy ratujące film przed totalną klęską. Pierwszym z nich jest muzyka napisana przez Charliego Clousera – wieloletniego współpracownika Trenta Reznora z Nine Inch Nails. Ścieżka dźwiękowa do złudzenia przypomina twórczość NIN z lat dziewięćdziesiątych i jest naprawdę dobra. Słuchana poza filmem może jednak niejednego odbiorcę przyprawić o zawrót głowy – jest to muzyka industrialna o bardzo mocnym brzmieniu. Drugim z pozytywnych elementów są zdjęcia. Pod tym względem film zrealizowany jest na wysokim poziomie. Świadczy to o tym, że kino niezależne w Stanach Zjednoczonych (i nie tylko) zbliża się dużymi krokami do w pełni zawodowego przemysłu.
Nie czepiałbym się tak strasznie tego filmu, ponieważ uważam go za w pełni niezależną produkcję opartą na dobrym pomyśle. Jednakże pojawiające się wszędzie fale zachwytów sprowokowały mnie do obalenia mitu rewelacyjności Piły. Film opowiedziany jest zbyt chaotycznie i mało konsekwentnie. Wiele scenariuszowych zwrotów akcji jest naciąganych do granic możliwości i powoduje już nie lekki uśmieszek na twarzy widza, ale niekontrolowany wybuch śmiechu.
Tekst z archiwum Film.org.pl (20.05.2005)