PADDINGTON W PERU. Droga do El Marmolado [RECENZJA]
Paddington w Peru rozpoczyna się od dokładnie tego samego wydarzenia, które otwierało Paddingtona 2. Podczas próby zerwania dorodnej pomarańczy mały niedźwiadek wpada do wody i zostaje porwany przez rwący nurt Amazonki. Gdy zbliża się do wodospadu i już wydaje się, że jego los jest przypieczętowany, z rzeki wyciągają go dwa stare niedźwiedzie – Lucy i Pastuzo. Różnica jest taka, że tym razem przebieg zdarzeń śledzimy nie z perspektywy Lucy i Pastuzo, ale Paddingtona. Twórcy wysyłają nam w ten sposób bardzo czytelny sygnał: dostaniecie to samo, a jednocześnie coś innego.
Od premiery poprzedniej części Paddingtona – jednego z najwybitniejszych osiągnięć kina familijnego wszech czasów – minęło 7 lat. Sporo się od tego momentu zmieniło. Przede wszystkim – Wielka Brytania opuściła Unię Europejską. Paddinton w Peru nie komentuje co prawda tego wydarzenia wprost, ale pozostaje filmem silnie i otwarcie zaangażowanym po stronie imigrantów. Na plan pierwszy wysunięte zostają zagraniczne korzenie brytyjskiego niedźwiadka. Podróż do Peru to dla Paddingtona podróż do krainy dzieciństwa. Oczywiście, w pierwszej kolejności chodzi o odnalezienie zaginionej cioci Lucy i przeżycie przygody na miarę Indiany Jonesa. Przy okazji można też jednak poznać lepiej samego siebie – poprzez miejsce, z którego się pochodzi.
Bohater stworzony prawie 70 lat temu przez Michaela Bonda funkcjonuje tu jako jednoosobowy tygiel kulturowy. Ścierają się w nim dwie siły: DNA Peruwiańczyka i wychowanie Brytyjczyka. Wewnętrzna walka otrzymuje swoją wizualną reprezentację – Paddingtona nawiedzają tajemnicze wizje, pełne inkaskiej ikonografii. Przemawiają do niego przedmioty z kraju przodków: lokalne posążki, bransoletki, ruiny. Jednocześnie najważniejszym atrybutem, jaki niedźwiadek dźwiga ze sobą przez całą wyprawę – poza zapasem kanapek z marmoladą – jest parasol, wykorzystywany kolejno jako łódź, spadochron oraz broń biała. Trudno o bardziej brytyjski gadżet. Paddington w Peru jawnie afirmuje proces przenikania się kultur, przedstawiając go jako doświadczenie ubogacające jednostkę, niegroźne dla jej integralności. Dość powiedzieć, że w sekwencji po napisach główny bohater zaprasza do Londynu swoich peruwiańskich krewnych – wszyscy razem zwiedzają stolicę Anglii, obładowani pamiątkami z napisem „I Love London”.
Największą siłę Paddington w Peru czerpie jednak, podobnie jak poprzednie części serii, z pokładów slapstickowego humoru. Czystej radochy dostarcza chociażby sekwencja zainspirowana, a jakże, Fitzcarraldo Wernera Herzoga. Próbując zapanować nad płynącym na oślep statkiem, Paddington zaplątuje się w kabel od interkomu, ucieka przed toczącym się za nim pianinem, w końcu zaś utyka, zaklinowany w kole sterowym. Misiek jawi się wówczas jako współczesna inkarnacja Charliego Chaplina albo Bustera Keatona – jest uroczy, a jednocześnie zabawny w swej wrodzonej niezdarności. W jednym z najlepszych gagów twórcy Paddingtona w Peru nawiązują zresztą do wyczynu drugiego z rzeczonych komików, odtwarzając słynne ujęcie z Marynarza słodkich wód (to, w którym na bohatera zawala się ściana budynku). Mało brakowało, a Keaton przypłaciłby jego realizację życiem – cyfrowemu Paddingtonowi, całe szczęście, nic nie grozi.
Nad seansem Paddingtona w Peru unosi się widmo zmiany osobowej i nie chodzi mi w tym momencie o przedziwne, niczym nieuzasadnione zastąpienie Sally Hawkins przez Emily Mortimer. Za sterami serii nie stoi już Paul King (bodaj najbardziej utalentowany reżyser kina familijnego na świecie), który związał się bliżej z wytwórnią Warner Brothers i pracuje obecnie nad kontynuacją Wonki. Reżyserię przejął po nim debiutant Dougal Wilson, do tej pory święcący triumfy przede wszystkim na polu reklam i klipów muzycznych. Taka zmiana musiała odbić się na jakości filmu. Wilson objawia się w trzeciej części Paddingtona jako reżyser kompetentny, ale pozbawiony wizualnej wyobraźni i narracyjnej sprawności swojego poprzednika. Brak tu więc wymyślnych kadrów nawiązujących do poetyki filmów Wesa Andersona, trochę mniej też (choć wciąż niemało!) absurdalnego humoru, za który wszyscy – zarówno starsi, jak i młodsi – pokochaliśmy Paddingtona 2.
Kiedy myślę o filmie Kinga z 2017 roku, to od razu przypominam sobie scenę z Niewyobrażalnego ciężaru wielkiego talentu. Nicolas Cage próbuje wydusić z Pedro Pascala listę jego ulubionych filmów wszech czasów. Przed wymieniem trzeciego tytułu bohater robi dłuższą przerwę, w końcu wyrzuca z siebie: Paddington 2. Cage najpierw reaguje niedowierzaniem, a zaraz później rozbawieniem. „Nie chcę wyjść na snoba, ale Gabinet doktora Caligari a Paddington 2? Co te filmy mają ze sobą wspólnego?”. „Paddington 2 sprawił, że chciałem stać się lepszym człowiekiem” – odpowiada ze śmiertelną powagą gangster grany przez Pascala. Po cięciu widzimy, jak bohater Cage’a nie potrafi powstrzymać płaczu, oglądając zakończenie (arcy)dzieła Kinga.
Przy odrobinie dobrych chęci na Paddingtonie w Peru również można uronić łezkę, zwłaszcza podczas autentycznie poruszającego, choć lekko rozciągniętego finału. Wciąż jest zabawnie i emocjonalnie, komputerowo wygenerowany miś jest słodki, a towarzyszący mu aktorzy pierwszorzędni (Antonio Banderas, Olivia Colman). Na żadnej liście ulubionych filmów wszech czasów Paddington w Peru jednak się nie znajdzie. Tak jak dobrze wychowany młodzieniec: zawsze będzie ustępować miejsca starszemu krewniakowi.