search
REKLAMA
Recenzje

PACIFIC RIM. Science fiction od Guillermo del Toro, czyli arcydzieło w swojej klasie

Jeżeli czujecie, że gdzieś w środku was siedzi 12-latek, stłamszony przez pracę, uczelnię czy codzienne problemy, to seans wydaje się wręcz obowiązkowy.

Szymon Pajdak

17 października 2023

REKLAMA

Tekst z archiwum Film.org.pl (2013)

Nie pamiętam, kiedy ostatnio wchodząc na salę kinową czułem tak intensywny miks ekscytacji i nerwowości. O Pacific Rim wiedziałem wszystko. Odkąd tylko pojawiły się pierwsze informacje o tej produkcji, byłem na bieżąco. Zdjęcia, filmiki, zwiastuny i cała reszta. Ten film nie miał przede mną tajemnic. W pewnym momencie czułem takie ciśnienie, że nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, a muzykę z trailera nuciłem nawet w pracy! Istniało bardzo duże ryzyko, że to, co zobaczę na ekranie, zwyczajnie mnie rozczaruje, że wytworzyłem sobie pewien idealny obraz, który – nawet jeżeli będzie bardzo dobry – to nie sprosta moim oczekiwaniom. Na szczęście opuszczając kino czułem już tylko jedno – euforię, bo Pacific Rim to arcydzieło w swojej klasie!

Del Toro szybko wprowadza nas w realia stworzonego przez siebie świata. Na dnie Pacyfiku znajduje się portal, z którego wychodzą potwory – kaiju, atakujące ludzkość. Państwa jednoczą się i gromadzą fundusze na nową broń – jeagery. Potężne maszyny bojowe, które pilotować muszą dwie osoby. Dlaczego? Ponieważ dla jednego układu nerwowego to zbyt duże obciążenie. Wojna toczy się dalej, a my zaczynamy wygrywać. Piloci stają się bohaterami, media i producenci wykorzystują ten fakt dla własnych celów. Nagle okazuje się, że bestie są coraz szybsze, silniejsze i bardziej inteligentne. W oczy zaczyna zaglądać nam widmo porażki, a panowie w garniturach postanawiają skasować program.

Tylko tyle i aż tyle. W ciągu pierwszych 15 minut filmu poznajemy całą historię. Dostajemy uproszczony model świata, w którym funkcjonują bohaterowie i to się sprawdza. Są ci, którzy walczą, osoby wierzące, że apokalipsa to gniew niebios, a także tacy, którzy chcą na tym wszystkim trochę zarobić, sprzedając naiwniakom szczątki kaiju, a nawet ich odchody. Media sieją oczywiście propagandę zwycięstwa, a producenci zabawek zbijają krocie. To sprawia, że ta absurdalna z pozoru historia nabiera barw i staje się realna. Ma wiarygodne zaplecze. Widzimy świat, który próbuje się dostosować do nowej sytuacji i ewoluuje, zachowując przy tym specyfikę naszego gatunku ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Szkoda, że nie zostało to rozwinięte, a całość ograniczono do nieco ponad 2 godzin. Całe uniwersum zasługuje bowiem na dodatkowy czas ekranowy.

Na tym tle poznajemy naszych bohaterów. Becketa – weterana przeżywającego osobistą tragedię, który podróżuje po całym świecie, pracując za jedzenie. Marszałka Pentecosta, charyzmatycznego przywódcę programu jeagerów oraz Mako Mori, która pragnie zemsty na kaiju za śmierć swoich bliskich. To właśnie wokół nich kręci się główna oś fabularna filmu. Ponadto ważną rolę w tej opowieści odgrywają nieco przerysowani naukowcy Geiszler i Gottlieb, którzy zostali dobrani na zasadzie przeciwieństw, oraz groteskowy Hannibal Chau, dla którego inwazja stanowi niezłe źródło dochodu. Wspomniani bohaterowie są szalenie charakterystyczni, każdy z nich ma swoją historię, dzięki czemu stają się w naszych oczach autentyczni. Ich problemy, fascynacje, słabości – wszystko jest naszym udziałem. To nie są postacie, które zapiszą się złotymi zgłoskami w historii kinematografii, ale na pewno wryją się nam w serca i umysły. Przejmujemy się nimi, cierpimy, kiedy oni cierpią, śmiejemy się, kiedy jest im wesoło lub kiedy się czymś radośnie ekscytują – przyjmujemy ich ze wszystkimi wadami i zaletami, tak jak przyjmuje się przyjaciół. Nie są idealni, ale też nie muszą być. Wystarczy, żeby byli prawdziwi i szczerzy, a na tym polu sprawdzają się doskonale. Dobrym pomysłem było pokazanie wspomnień postaci podczas połączenia zwanego dryftem. Kiedy bohaterowie łączą się w jeden umysł, widzimy retrospekcje z całego ich życia, a my, znając całą historię, jeszcze bardziej angażujemy się w ich losy. Istotne jest także to, że kiedy dostajemy chwilę oddechu, a starcia jaegerów i kaiju schodzą na dalszy plan, nie wieje nudą. Del Toro i Beacham nie rzucają onelinerami ani silącymi się na zajebistość tekstami. Dialogi są proste, ale nie powodują grymasu na twarzy widza i uczucia zażenowania, jak to często ma miejsce w tego typu kinie.

Każdy z aktorów spisał się świetnie. I znowu – to nie są wielkie role, godne Oscarów czy innych nagród. To gra, która sprawia nam przyjemność i idę o zakład, że wszyscy na planie bawili się równie dobrze jak ja podczas seansu. Idris Elba jest twardy i charyzmatyczny, dostaje kilka świetnych scen, które wręcz magnetyzują, zaś jego końcowa przemowa sprawiła, że miałem ochotę poświęcić się dla dobra ludzkości. Chemia między Hunnamem i uroczą Kikuchi jest widoczna od ich pierwszego spotkania, a moment, w którym testują siebie nawzajem, aż iskrzy od napięcia! Cudownie geekowaci są Charlie Day i Burn Gorman jako para naukowców. Każdy z nich ma inny sposób prowadzenia badań, wierzy w inne teorie, ale widać, że mimo tych różnic i kłótni – jeżeli zajdzie potrzeba, to jeden za drugiego skoczy w ogień. Bałem się, że będą zbyt przerysowani, jednak w filmie sprawdza się to znakomicie i wprowadza sporo dobrej jakości humoru. Jest jeszcze stały współpracownik del Toro – Ron Perlman. Jego rola jest niewielka, ale bardzo ważna, zaś sam aktor daje krótki popis. Jako cwaniakowaty, wymachujący „motylkiem” i pewny siebie handlarz ze złotymi zębami jest wręcz idealny.  Także postacie poboczne są bardzo dobrze nakreślone i momentami żal, że nie dostały więcej czasu ekranowego.

Ramin Djawadi do spółki z Tomem Morello mogą sobie pogratulować, stworzyli bowiem soundtrack, który idealnie współgra z obrazem, a momentami wysuwa się na pierwszy plan. Charakterystyczny motyw przewodni pojawia się często, sprawiając, że zaczynamy delikatnie tupać nogą w jego rytm. Gitarowe dźwięki wprowadzają lekkość i łobuzerską zadziorność do tej epickiej opowieści.

Wreszcie efekty. Tego nie da się opisać, to po prostu trzeba zobaczyć. Bywały podczas seansu momenty, w których łapałem się na tym, że mam otwarte usta! Pacific Rim nadaje nowe znaczenie słowu spektakularny. To parada efektów specjalnych i możliwości współczesnego kina. Kiedy po raz pierwszy widzimy mecha i spoglądamy na niego z perspektywy jego stóp, nie możemy wyjść z podziwu, jak ogromne i majestatyczne jest to urządzenie. Do tego dochodzą drobne szczegóły, niedoskonałości, takie jak zadrapania, rdza i wygięcia, sprawiające, że daleko jaegerom do błyszczących Transformersów. Świetnie pokazano wszystkie mechanizmy, które wprawiają roboty w ruch – zębatki, przekładnie, reaktory. Te z pozoru proste rzeczy nadają im realności i charakteru.

Starcia są intensywne i czuć ich ciężar. To nie jest radosna nawalanka czy pokaz kung-fu. Każdy ruch musi być przemyślany i ma swoje konsekwencje. Potwora trzeba zabić szybko, inaczej piloci mogą mieć spore kłopoty. Większość walk odbywa się w nocy, momentami można mieć problem z ogarnięciem tego, co dzieje się na ekranie, ale jest to chwilowe i ma związek z ekranem na jakim oglądacie film. Koniecznie zróbcie to w IMAX-ie, zwykłe kina 3D mogą sprawić, że obraz będzie ciemny. Same kaiju, biorąc pod uwagę wyobraźnię del Toro, są raczej zachowawcze, co nie znaczy, że słabe. Widać wyraźną inspirację ziemskimi zwierzętami – rekin młot, goryl, krokodyl czy krab, swoje zrobiło też nawiązanie do japońskich produkcji. Dobrym pomysłem było wprowadzenie kategoryzacji potworów i sprawienie, że ewoluują i uczą się. Dzięki temu czujemy zagrożenie i wiemy, że załogi nie będą miały łatwo, a zwycięstwo okupią potem i krwią.

Pacific Rim to nie jest film dla każdego, wielu zapewne odrzuca sama jego koncepcja i komiksowy charakter. Jeżeli jednak czujecie, że gdzieś w środku was siedzi 12-latek, stłamszony przez pracę, uczelnię czy codzienne problemy, to seans wydaje się wręcz obowiązkowy. Del Toro umiejętnie robi to, co potrafił zrobić Spielberg w swoich najlepszych produkcjach – wydobywa dziecko z dorosłego, szanując przy tym jego inteligencję. Przez te 2 godziny z lekkim hakiem przeżyłem coś, czego nie czułem od czasów, kiedy kamienna kula goniła pewnego znanego archeologa, kiedy T-Rex przewracał jeepy gdzieś u wybrzeży Kostaryki czy wreszcie kiedy usłyszałem słynne „I’m your father!”. Czysta magia kina, niczym nie skrępowana rozrywka, która czerpie z najlepszych wzorców, nie siląc się na bycie cool widowiskiem. Oglądając Pacific Rim czuje się pasję, która przyświecała całej ekipie i którą udało się zaszczepić widzowi, przypominając mu, jak kiedyś, 10 czy 15 lat temu, po całym dniu spędzonym ze znajomymi na podwórku oglądał z wypiekami na twarzy produkcje dzisiaj uznawane za klasyki. Obraz Guillermo to arcydzieło w swojej kategorii. Ma drobne wady, które w kontekście całości są jednak nieistotne. To wehikuł czasu, sprawiający, że poczułem coś, co pozostawało w uśpieniu przez bardzo długi czas.

REKLAMA