search
REKLAMA
Recenzje

OSTATNI MOHIKANIN. W poszukiwaniu zaginionego świata

Przemysław Brudzyński

22 stycznia 2018

REKLAMA

Film jest dość często zaliczany do grona współczesnych, epickich hollywoodzkich produkcji quasi-historycznych, oglądany z perspektywy czasu jednak okazuje się nie mieć z nimi, poza realizacyjnym rozmachem (który w porównaniu z młodszymi produkcjami w rodzaju Gladiatora czy Troi i tak wypada skromnie), zbyt wiele wspólnego. To inteligentne, liryczne kino, które choć opisuje wydarzenia zakrojone na szeroką skalę, pozostawia odbiorcy bardzo wiele miejsca na angażowanie się w losy poszczególnych bohaterów. Konstrukcja fabularna utworu jest intrygująca: jest kilku bohaterów ewidentnie pozytywnych, lecz nie ma żadnego jednoznacznie negatywnego, nawet jeśli jeden z nich (Magua) takim się wydaje. Wątek miłosny pomiędzy Nathanielem i Corą zaś naznaczony jest brzemieniem osobliwego kulturowego rozdarcia. On zawieszony jest pomiędzy dwoma cywilizacjami: jedną, bliską mu, lecz właśnie odchodzącą w niepamięć i drugą, która choć jest mu obca, wydała na świat jego ukochaną. Ona zaś zmuszona jest zrewidować dotychczas oczywiste wyobrażenia na temat własnej kultury; wraz z nimi stylowy trójkąt miłosny współtworzy major Duncan, który wraz z rozwojem akcji okazuje się być postacią o wiele mniej jednoznaczną, niż wcześniej można by przypuszczać.

Choć wątek melodramatyczny był jednym z kluczowych aspektów, które zapewniły filmowi sukces komercyjny, sedno jego wymowy tkwi w umiejętnie nakreślonych postaciach drugoplanowych. Kluczowe są zatem przeciwstawne portrety dwóch indiańskich wodzów – Maguy i Chingachgooka. Ten pierwszy, najczęściej wymieniany jako antybohater dzieła, to w istocie postać tragiczna, człowiek, który w wyniku inwazji białych stracił dom, rodzinę, a nawet wolność. Nie jest wcielonym demonem zemsty, lecz osobą boleśnie doświadczoną, dla której zemsta stała się jedynym czynnikiem nadającym sensu dalszemu istnieniu. To popisowa rola Wesa Studiego, który doskonale wyraża zarówno tłumiony  wewnętrzny gniew i pragnienie odwetu, jak i dramatyzm losu swojego bohatera. Chingachgooka gra zaś Russell Means, dzięki czemu nie tylko poprzez konstrukcję fabularną, ale również decyzję obsadową, rys tej postaci naznaczony zostaje piętnem smutku i poczucia utraty. Means nie tylko w swej filmowej roli jest jednym z ostatnich – w rzeczywistości aktorem bywał on bowiem jedynie okazjonalnie, na co dzień starając się walczyć o lepszy los dla swego cierpiącego ludu. Stał się mimowolnym świadkiem ostatecznego upadku kultury Indian, we współczesnej Ameryce zamykanych w rezerwatach; przez całe życie walczył o ustanowienie Republiki Lakockiej, autonomicznego państwowego tworu dla Indian z jego szczepu, co ostatecznie nigdy mu się nie udało. I kiedy w finałowej scenie, zwrócony twarzą do słońca, potwierdza w pełnych bólu słowach, iż historia jego kultury wraz z nim dobiega końca, czujemy wówczas, jak bardzo rzeczywisty jest tragizm wyrażony w jego słowach i gestach – dotyczy bowiem nie tylko jego bohatera, ale i jego samego.

Pod względem realizacyjnym film nie dorównuje dzisiejszym hollywoodzkim widowiskom para-historycznym, co, zamiast być wadą, stanowi jego wielki atut. Jest znakomicie sfilmowany: idealnie wyważone są tu proporcje pomiędzy szerokim i wąskim planem, pomiędzy epickim rozmachem i kameralnością. Kolorystyka obrazu, daleka od nowoczesnej przejrzystości i jaskrawości, nadaje mu klimatu i realizmu: tu naprawdę czuć dzikość puszczy, mrok burzowego nieba, parność i wilgoć unoszące się w powietrzu. Efekty specjalne nigdy nie przesłaniają właściwej treści dzieła, przeciwnie: zdecydowana większość utworu, nawet podczas scen bitewnych, zrealizowana jest bez jakiejkolwiek ich ingerencji. Jest jedno mistrzowskie, acz łatwe do przeoczenia ujęcie, które znakomicie ilustruje te atuty – pojawia się ono, gdy złożona z sześciorga Brytyjczyków i Indian kompania znajduje się na końcu drogi do fortu. Ukazane jest z punktu widzenia bohaterów; to wyłaniająca się spomiędzy gęstwiny drzew krwawa łuna trwającej bitwy, płonąca żywym ogniem na tle czarnego nocnego nieba. Trwa ono zaledwie kilka sekund, lecz wyraża niepokój i grozę wojny lepiej niż jakiekolwiek nowoczesne hollywoodzkie wizje wygenerowanych komputerowo, wielomilionowych armii.

Dopracowanej stronie wizualnej towarzyszy także niezwykła oprawa dźwiękowa. Dzieło Trevora Jonesa i Randy’ego Edelmana nieprzypadkowo stało się jednym z najsłynniejszych współczesnych soundtracków. To w istocie zbiór kompozycji obydwu artystów oraz motywów pochodzących z tradycji celtyckiej i indiańskiej – wspaniały, tęskny, przejmujący temat główny zainspirowany zaś został utworem The Gael szkockiego artysty Dougie McLeana. Muzyka jest tu czymś więcej niż tylko dźwiękowym tłem poszczególnych scen – współtworzy je, podkreślając zarazem nieustannie emocjonalny wydźwięk całego utworu, jego fascynację zaginioną kulturą oraz świadomość jej przemijania. Stronie formalnej nie ustępują występy aktorskie; obok wymienionych, znakomitych ról drugoplanowych, Ostatni Mohikanin przynosi również jedną z wielu udanych kreacji jednego z najbardziej wszechstronnych aktorów swojego pokolenia, Daniela Day-Lewisa oraz świetny występ Madeleine Stowe, pięknej adekwatnie niedzisiejszym, szczególnym dostojeństwem.

Avatar

Przemysław Brudzyński

REKLAMA