OSTATNI MOHIKANIN. W poszukiwaniu zaginionego świata
Film jest dość często zaliczany do grona współczesnych, epickich hollywoodzkich produkcji quasi-historycznych, oglądany z perspektywy czasu jednak okazuje się nie mieć z nimi, poza realizacyjnym rozmachem (który w porównaniu z młodszymi produkcjami w rodzaju Gladiatora czy Troi i tak wypada skromnie), zbyt wiele wspólnego. To inteligentne, liryczne kino, które choć opisuje wydarzenia zakrojone na szeroką skalę, pozostawia odbiorcy bardzo wiele miejsca na angażowanie się w losy poszczególnych bohaterów. Konstrukcja fabularna utworu jest intrygująca: jest kilku bohaterów ewidentnie pozytywnych, lecz nie ma żadnego jednoznacznie negatywnego, nawet jeśli jeden z nich (Magua) takim się wydaje. Wątek miłosny pomiędzy Nathanielem i Corą zaś naznaczony jest brzemieniem osobliwego kulturowego rozdarcia. On zawieszony jest pomiędzy dwoma cywilizacjami: jedną, bliską mu, lecz właśnie odchodzącą w niepamięć i drugą, która choć jest mu obca, wydała na świat jego ukochaną. Ona zaś zmuszona jest zrewidować dotychczas oczywiste wyobrażenia na temat własnej kultury; wraz z nimi stylowy trójkąt miłosny współtworzy major Duncan, który wraz z rozwojem akcji okazuje się być postacią o wiele mniej jednoznaczną, niż wcześniej można by przypuszczać.
Podobne wpisy
Pod względem realizacyjnym film nie dorównuje dzisiejszym hollywoodzkim widowiskom para-historycznym, co, zamiast być wadą, stanowi jego wielki atut. Jest znakomicie sfilmowany: idealnie wyważone są tu proporcje pomiędzy szerokim i wąskim planem, pomiędzy epickim rozmachem i kameralnością. Kolorystyka obrazu, daleka od nowoczesnej przejrzystości i jaskrawości, nadaje mu klimatu i realizmu: tu naprawdę czuć dzikość puszczy, mrok burzowego nieba, parność i wilgoć unoszące się w powietrzu. Efekty specjalne nigdy nie przesłaniają właściwej treści dzieła, przeciwnie: zdecydowana większość utworu, nawet podczas scen bitewnych, zrealizowana jest bez jakiejkolwiek ich ingerencji. Jest jedno mistrzowskie, acz łatwe do przeoczenia ujęcie, które znakomicie ilustruje te atuty – pojawia się ono, gdy złożona z sześciorga Brytyjczyków i Indian kompania znajduje się na końcu drogi do fortu. Ukazane jest z punktu widzenia bohaterów; to wyłaniająca się spomiędzy gęstwiny drzew krwawa łuna trwającej bitwy, płonąca żywym ogniem na tle czarnego nocnego nieba. Trwa ono zaledwie kilka sekund, lecz wyraża niepokój i grozę wojny lepiej niż jakiekolwiek nowoczesne hollywoodzkie wizje wygenerowanych komputerowo, wielomilionowych armii.
Dopracowanej stronie wizualnej towarzyszy także niezwykła oprawa dźwiękowa. Dzieło Trevora Jonesa i Randy’ego Edelmana nieprzypadkowo stało się jednym z najsłynniejszych współczesnych soundtracków. To w istocie zbiór kompozycji obydwu artystów oraz motywów pochodzących z tradycji celtyckiej i indiańskiej – wspaniały, tęskny, przejmujący temat główny zainspirowany zaś został utworem The Gael szkockiego artysty Dougie McLeana. Muzyka jest tu czymś więcej niż tylko dźwiękowym tłem poszczególnych scen – współtworzy je, podkreślając zarazem nieustannie emocjonalny wydźwięk całego utworu, jego fascynację zaginioną kulturą oraz świadomość jej przemijania. Stronie formalnej nie ustępują występy aktorskie; obok wymienionych, znakomitych ról drugoplanowych, Ostatni Mohikanin przynosi również jedną z wielu udanych kreacji jednego z najbardziej wszechstronnych aktorów swojego pokolenia, Daniela Day-Lewisa oraz świetny występ Madeleine Stowe, pięknej adekwatnie niedzisiejszym, szczególnym dostojeństwem.