ONDINE. “Ładny film”
Ondine, film Neila Jordana, nie miał w Polsce łatwego życia. Dlaczego? Bo mało kogo w gruncie rzeczy obchodzi. Dyskusje o nim kończą się w miejscu, które niewiele ma wspólnego choćby z początkiem filmu – nie mówiąc już o całości. Jeśli spojrzymy na fora internetowe, znajdziemy tam tylko pretensje i dąsy dwóch skrajnych obozów. Pierwszy – nazwijmy go “anty-fani Ali” – skupia się na tym, z kim przespała się Alicja Bachleda, by dostać rolę. Na tym, jak drewnianą jest aktorką, jakim beznadziejnym, wywyższającym się człowiekiem, wreszcie jak okropną matką, skoro jeździ promować Ondine bez Henry’ego Tadeusza przy piersi…
Zmieniam zdanie co do nazwy – idealną w tym przypadku wydaje się być “kompleksiarze polscy”. Zabawne, że obóz przeciwny również wywodzi się z narodowych kompleksów. Jego członkowie, ślepo zapatrzeni we wszystko, co polskie, wytykają chamstwo producentom i dystrybutorom filmu. Są oburzeni tym, że nazwisko naszej aktorki nie znajduje się w samym centrum wszelkich materiałów promocyjnych. Nie podoba im się, że światowa premiera filmu odbyła się w takim terminie, który nie pozwalał Bachledzie wziąć w niej udziału. W końcu węszą spisek w tym, że zagraniczna prasa nie typuje Polki jako nominowanej do Oscarów, Złotych Globów itd. Takich komentarzy w Internecie znaleźć można tysiące. Ile z nich zostało napisanych po obejrzeniu filmu? Patrząc na wyniki oglądalności Ondine, może 5 procent… Żeby było jasne, wcale nie jestem jednym z tych, którzy udział polskiej aktorki w tym filmie traktują jako “nic takiego”. Wręcz przeciwnie. Ale szkoda, że sam fakt zaangażowania Bachledy (no i powiedzmy sobie szczerze – wraz z wszystkimi jego konsekwencjami…) przysłania to, co najważniejsze – film jako taki. Smutne to tym bardziej, że w te pudelkowo-kozaczkowe dywagacje wtrącają się też recenzenci. OK, trudno wymazać z pamięci to, że w rolę tytułową wcieliła się polska aktorka. To właściwie za mało – trudno wymazać z pamięci to, że w rolę tytułową wcieliła się Polka, mająca dziecko z partnerem z planu, gwiazdorem Colinem Farrellem. Jednak zamiast oglądać Ondine jako zapis początków słynnego romansu, należałoby się pochylić nad nim jak nad filmem – takim pełnowartościowym, z ciekawą historią, dobrymi aktorami, pięknym wizualnie itd., itp. Może się wtedy okazać, że mamy do czynienia z naprawdę przyjemną produkcją…
Rzecz dzieje się w Irlandii. W pierwszej scenie filmu rybak Syracuse (Farrell) znajduje w swojej sieci piękną dziewczynę (Bachleda). Okazuje się, że żyje, ale nic nie pamięta – nawet swojego imienia. Każe mówić do siebie “Ondine”. Nie chce też, by ktoś ją widział. Rybak umieszcza ją więc w opuszczonym domku swojej matki na odludziu. O jej istnieniu dowiaduje się tylko, poruszająca się na wózku inwalidzkim, córka Syracuse’a. Oczytana dziewczynka twierdzi, że kobieta to selkie – foka, która przybiera ludzką postać, by znaleźć na lądzie miłość. I wszystko zaczyna wskazywać na to, że mała Annie może mieć rację…
Ondine to taka “baśń nie-baśń”. To, co magiczne i tajemnicze, miesza się tu z najbardziej przyziemnymi i bolesnymi sprawami ludzkiego życia. Neil Jordan udanie łączy te dwie skrajności, właściwie przez cały czas zostawiając sobie otwartą furtkę do pójścia w jedną bądź drugą stronę. Reżyser z nami gra. Teoretycznie wiemy, co nas w tym filmie czeka. Teoretycznie wiemy, dokąd zmierza ta historia. Ale aura otaczająca kolejne sceny sprawia, że do samego końca nie jesteśmy pewni. Tak, jak ryby wabione magicznym śpiewem Ondine dają się złapać w sieci Syracuse’a, tak i my dajemy się uwieść klimatowi tego filmu. Oczywiście nie zawsze… Hasło na oryginalnym plakacie mówi: “Prawdą nie jest to, co wiesz. Prawdą jest to, w co wierzysz”. Pasuje ono do tylko filmu jak ulał. Tyczy się zresztą nie tylko opowiadanej historii, ale także nastawienia widzów. Bo ten film jest jednym z tych, które trzeba oglądać z tzw. “otwartym umysłem”, przymykając oczy i dając się porwać nastrojowi. Gdy zaś usiądziemy przed ekranem z myślą wyłapywania każdej nieścisłości fabularnej, to równie dobrze możemy od razu darować sobie ten seans. Tego typu filmy opierają się bowiem na klimacie – jeśli nie zamierzamy go chłonąć, nic tu po nas. W przypadku Ondine sprawa jest o tyle skomplikowana, że duża część widzów decyduje się na jego obejrzenie tylko po to, by stwierdzić, czy Bachleda przyniosła wstyd Polsce i Polakom, czy też może udało się tego uniknąć. Wtedy umyka to, co najważniejsze. Bo nie wierzymy, nie obdarzamy tego filmu zaufaniem. A naprawdę warto to zrobić…
Gdy już otworzymy umysł i powiemy “Dobra, panie Jordan, prowadź”, okazuje się, że uwodzi nas nie tylko cudowny głos Alicji. Właściwie wszędzie czekają tu różne pułapki i wabiki, chcące wciągnąć nas w sidła tej kameralnej opowieści. Pierwszym i najważniejszym z nich są na pewno zdjęcia Christophera Doyle’a (tak, tak – operator Wong Kar Waia dostał urlop). Jak je opisać? Jednym słowem – “magiczne”. Ale to nie taka magia w stylu Amelii, raczej wariacja na temat magii dnia codziennego. Doyle nie idzie tu na łatwiznę – z przepiękną scenerią nie obchodzi się tak, jakby miał do czynienia z ósmym cudem świata. Nie fotografuje jej jak materiału na pocztówkę czy album. A jednocześnie sprawia, że Irlandia nigdy nie wydawała mi się tak piękna, jak w tym filmie. Władze kraju powinny dać mu nagrodę za wybitne zasługi w dziedzinie promowania ich ojczyzny. A Amerykańska Akademia Filmowa – dawno zasłużonego Oscara. Magiczny nastrój wprowadza też muzyka Kjartana Sveinssona, członka Sigur Rós. Nie jest to nachalna, wybijająca się przed szereg ścieżka dźwiękowa. W pierwszym momencie nawet jej nie zauważamy. Ale mimochodem hipnotyzuje, po prostu urzeka.