ONDINE. “Ładny film”
Tym, co pomaga nam złapać się na haczyk i dać się porwać opowiadanej historii, jest też na pewno gra aktorów. Colin Farrell po raz kolejny udowadnia, że nie tylko w swojej seks-taśmie daje z siebie wszystko. To naprawdę dobry, wszechstronny aktor, który w Ondine pokazuje trochę inne oblicze niż dotychczas. Jego Syracuse, kulejący przez życie “nawrócony” alkoholik, to jedna z ciekawszych odsłon Farrella. Wyciszona, szczera kreacja, którą “kupuje” się bez dłuższego namysłu. Do najlepszych jego scen należą te z córeczką, graną przez Alison Barry. To dziewczynka, na którą z pewnością trzeba zwrócić uwagę. Jej postać jest niezwykle istotna dla przebiegu fabuły – cała kwestia Ondine jako morskiej istoty wychodzi przecież od niej. To nie tylko jakiś ozdobnik, ale ważna rola, a młodziutka Barry, debiutantka, udźwignęła ją bez żadnego problemu. W scenach z Farrellem i Bachledą między całą trójką widać wyraźną chemię – a ma to spore znaczenie dla odbioru tego filmu. Jeśli już mowa o naszej Alicji… Ona również nie miała łatwego zadania. Z jednej strony Ondine to tajemnicza, wielowymiarowa postać, z drugiej – zostawiona sama sobie w najbardziej przyziemnych realiach. Nie ma tu miejsca na zabawę formą, igranie z widzem za pomocą sztuczek i trików. Jest po prostu historia dziewczyny wyłowionej z sieci. Choć z pozoru wydawać by się mogło, że Bachleda wiele się w tym filmie nie nagrała, nie jest to do końca prawdą. Bo aura, jaką obdarza swoją bohaterkę, wystarcza. Idealnie wpisuje się w “jordanowe” balansowanie między jawą i snem, prawdą i fikcją, życiem codziennym i mitem. Poza tym Bachleda, choć nie jest może typową pięknością, w tym filmie po prostu lśni. Kamera ją kocha. I kiedy w jednej ze scen wyłania się z wody w przemoczonej sukience, widz czuje, że nie ma już dla niego ratunku – został zauroczony tą morską istotą. Wśród zagranicznych recenzji przeczytać można nawet, że Alicja jest najpiękniejszym aktorskim objawieniem od czasów Nastassji Kinsky – i dużo lepszą aktorką. Dla mnie Bachleda jest też nawiązaniem do cudnej Joanny Pacuły – chyba ostatniej Polki, która miała realne szanse zaistnienia w światowym kinie. Mimo wymarzonego startu, jej kariera nie potoczyła się zbyt udanie. Być może z Bachledą będzie inaczej…
Żeby nie popadać w nadmierny entuzjazm, postawmy sprawę jasno. To nie jest wybitna rola, to nie jest wybitny film. Nie wiem, czy Alicja zagra jeszcze w jakiejś dużej produkcji. Ale… i tak można się już cieszyć. Zamiast Weroniki Rosati, chwalącej się, że spotkała w sklepie Sharon Stone, Anny Muchy, która dała sobie spokój z Nowym Jorkiem na rzecz “Tańca z gwiazdami” czy w końcu Izy Miko, wspominającej na każdym kroku udział w filmie z Valem Kilmerem (takim z edycji “prosto na półki z dvd” dodajmy…), mamy Alicję Bachledę. Dziewczynę, która zagrała w filmie laureata Oscara, u boku jednego z gorętszych nazwisk współczesnego kina. I to nie rólkę epizodyczną (“występy” Katarzyny Figury u Altmana), ale – bądź co bądź – tytułową. Choć to na swój sposób smutne, już tą jedną rolą Bachleda dokonała czegoś, czego nie udało się dokonać wielu przed nią. Takie są fakty. O wielkim sukcesie nie ma co mówić – bądźmy realistami. Ale oglądając ten film, można mieć nadzieję, że coś z tej Ali będzie. Ja osobiście życzę jej wszystkiego dobrego.
Niestety, nawet przy najlepszych intencjach oglądającego, trudno mówić tu o jakimś arcydziele. Historia jest dość interesująca i zgrabnie poprowadzona. Trochę śmieszna (świetne sceny z księdzem – Stephen Rea), trochę smutna, trochę mroczna… Ale nie ma w niej dobrego punktu kulminacyjnego. Miał nim być wątek thrillerowy z “selkie-mężem” wracającym po swoją Ondine. Nie został on jednak przedstawiony najlepiej. Choć jego zarys kreślony nam jest już mniej więcej od połowy filmu, trudno oprzeć się wrażeniu, że następuje zbyt szybko, zbyt łatwo. A ciężar emocjonalny i napięcie, które powinny mu towarzyszyć, od razu gdzieś umykają. W tym obrazie po prostu brakuje jednego składnika. Jednej rzeczy, by w pełni nas zaczarować. Jakiej? Trudno orzec. Ondine to tylko i aż “ładny” film. Taki, w którym wszystko jest na swoim miejscu, który ogląda się z przyjemnością, ale bez zapartego tchu. Taki, w którym nie bardzo można się do czegoś przyczepić. Wręcz przeciwnie – da się w nim znaleźć mnóstwo pojedynczych rzeczy zasługujących na pochwały. Ale gdyby całość określić jako rewelację, od razu mielibyśmy wrażenie, że grubo przesadziliśmy. Bo ten film nie jest rewelacją. Tej kameralnej historii trzeba dać na wstępie kredyt zaufania. Jednak może nam się to opłacić. Ondine jest bowiem świetną pozycją dla tych, którzy lubią pofantazjować, jednocześnie trzymając się twardo podłoża. To seans obowiązkowy dla wszystkich wielbicieli Irlandii i Sigur Rós. Idealny tytuł dla tych, którzy cenią piękno. Wreszcie, film dla każdego, kto nie zamyka swojego umysłu. Bo prawdą nie jest to, co wiesz. Prawdą jest to, w co wierzysz.
Tekst z archiwum film.org.pl.