HALLOWEEN. Michael Myers znowu atakuje
Halloween to jeden z największych klasyków w historii kina, przynajmniej jeśli chodzi o horror. Niezależnie od tego, co działo się z serią przez lata, powrót tego tytułu na ekrany sygnowany przez część oryginalnej ekipy musi budzić ekscytację. Chociaż dokładne powtórzenie tytułu – bez numerka, podtytułu, graficznej gierki ani niczego w tym stylu – sugerować by mogło coś innego, wchodzące właśnie na ekrany kin Halloween to nie remake, ale bezpośredni sequel legendarnego filmu Johna Carpentera.
Zaznaczam, że „bezpośredni”, ponieważ, co ciekawe, tegoroczny film pomija powstałe w latach 1981–2009 kontynuacje (w tym tę napisaną przy udziale samego Carpentera). Wyreżyserowane przez Davida Gordona Greena Halloween jest więc specyficzną mieszanką odświeżenia obchodzącego czterdzieste urodziny klasyka i kontynuacji losów Michaela Myersa oraz Laurie Strode. Właściwie, pomijając już moją opinię na temat tworzenia zawiłych sieci sequeli, remake’ów i rebootów, całe to zamieszanie w ciągłości narracji i nazewnictwie serii wywołane przez tegoroczny powrót Halloween może przyprawić o zawrót głowy. Dlatego, zgodnie z duchem zasugerowanym przez twórców, postanowiłem dać Greenowi czystą kartę, przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe w przypadku kontynuacji filmu tego kalibru co Halloween.
Podobne wpisy
Akcja nowego Halloween rozgrywa się dosłownie tu i teraz, idealnie w cztery dekady po wydarzeniach z wieczoru Halloween roku 1978. Towarzyszymy parze dziennikarzy, którzy chcą stworzyć materiał radiowy na temat pozostającego w zakładzie psychiatrycznym Michaela Myersa. Na wstępie poznajemy aktualny status bohaterów: Myers od czterdziestu lat nie wypowiedział ani słowa i wciąż pozostaje zagadką dla psychiatrów, z kolei Laurie żyje w odosobnieniu, skonfliktowana z rodziną ze względu na nerwicę i obsesję powrotu zabójcy, wywołane traumatycznymi doświadczeniami sprzed lat. Śledztwo ambitnej pary publicystów nie przynosi spektakularnych efektów, jednak z nadchodzącym dniem 31 października nieuchronnie zbliża się punkt zwrotny dla wszystkich zainteresowanych przypadkiem słynnego mordercy w masce, który wkrótce dopisze nowe rozdziały swojej historii choroby.
Już od początku Green określa reguły filmowej gry – nie interesuje go wydobywanie z postaci psychologicznej głębi ani reinterpretowanie klasycznej opowieści, wyraźnie dystansuje się od prób wiwisekcji umysłu seryjnego mordercy. W ironiczny sposób scenarzyści zbywają także wprowadzone przez poprzednie kontynuacje wątki pogłębiające psychologiczny wydźwięk postaci Myersa i Strode, przede wszystkim fabularny twist z Halloween II (1981). Halloween Greena to zrealizowany z klasą hołd dla filmu Carpentera, nawiązujący do jego ducha i klasycznych już motywów, przy udziale powracających do swoich ról Nicka Castle’a i Jamie Lee Curtis. Nie jest to jednak obraz kręcony z kolan, bardziej czuć w nim autentyczną miłość twórców do oryginału oraz całego gatunku slashera. Green podchodzi do ikonografii Halloween z dużym szacunkiem, ale równocześnie z dystansem. Dzięki temu, gdy fetyszyzuje kultowe rekwizyty – maskę i nóż – czy cytuje pamiętne sceny (nie tylko zresztą Halloween, ale i innych klasyków gatunku), nie robi tego w sposób epigoński czy pretensjonalny. W Halloween A.D. 2018 czuć dużo luzu i samoświadomości towarzyszącej powstawaniu filmu, dzięki czemu jump scare’om i rozlewowi krwi towarzyszą mrugnięcia okiem i zabawa konwencją slashera, która nie ulega przy tym dekonstrukcji, ale unika też stagnacji.
Halloween nie dopisuje do historii Myersa nowych kontekstów czy znaczeń, raczej ochoczo czerpie z obecnych w oryginale motywów seksualnej frustracji, pozbawionego twarzy nieustępliwego zła i grozy atakującej idylliczne przedmieścia. Znów nie widzimy dokładnie twarzy oprawcy, znów wydaje się on niemożliwy do zabicia i znów atakuje znienacka przy wtórze wzmagającej efekt muzyki. Jedyną, ale jakże istotną, zmianą w stosunku do konfiguracji pierwowzoru jest postać Laurie, kiedyś osaczonej nastolatki, dziś surowej twardzielki a la Sarah Connor z Terminatora II. Nieuchronna konfrontacja Laurie i Michaela, do której prowadzi w zasadzie cały film, to absolutnie fenomenalny pojedynek, w którym wyczekujący tej chwili przez lata równorzędni przeciwnicy tworzą wspólnie elektryzujący teatr akcji i grozy. Finał Halloween to krwawa mieszanka kreatywnych cytatów, zapożyczeń i przewrotek fabularnych, hołdująca najlepszym wzorcom horroru. Zapominając na chwilę o dziewięciu powstałych w międzyczasie odcinkach franczyzy, można powiedzieć: warto było czekać czterdzieści lat na ponowne starcie Laurie Strode i Michaela Myersa.
Tym, którzy chcieliby podnieść po powyższych akapitach „spojlerowy alarm”, przypominam – Halloween to rasowy, podręcznikowy wręcz slasher, zrealizowany w duchu najbardziej kanonicznych motywów i struktur gatunku. Nie chodzi tu przecież o rozwój akcji czy śledzenie fabuły – czy wiedza na temat zakończenia oryginalnego filmu odbiera nam przyjemność z ponownych seansów? Oglądanie Halloween to jak zakup i odsłuch dobrze zremasterowanego, ulubionego albumu – znamy praktycznie każdy dźwięk, ale i tak cieszymy się jak dzieci. Krwawa jatka, na którą zaprasza nas z błogosławieństwem Johna Carpentera (pełniącego funkcję producenta wykonawczego i współautora muzyki) David Gordon Green to czysta i nieskrępowana gorsetem wybujałych ambicji rozrywka kinowa pierwszej jakości. W dobie (skądinąd ciekawych) „posthorrorów” i różnego rodzaju eksperymentów formalnych Halloween to ożywczy i przyjemny powiew klasycznego podejścia do kina grozy. Malkontenci powiedzą, że film nic nie wnosi poza z lekka zliftingowanym i uwspółcześnionym przypomnieniem znanych niemal na pamięć motywów. W takim przypadku powiedzieć można: dobrze, i co z tego? Halloween to przykład na to, jak z klasą powracać do kinowych świętości i dawać publiczności radość, nie traktując jej przy tym jak chodzących na dwóch nogach portfeli.