search
REKLAMA
Cannes 2025

NOUVELLE VAGUE. Z miłości do Godarda [RECENZJA]

Nowy tytuł Richarda Linklatera to intrygujące rozwinięcie jego rozpoczętej za sprawą „Blue Moon” fascynacji koncepcją „filmu w filmie”.

Mary Kosiarz

19 maja 2025

REKLAMA

Patrząc na ostatnie festiwalowe premiery Richarda Linklatera – mistrza ekranowego sentymentalizmu i nieskończenie fascynujących dialogów – twórca trylogii Before zdecydowanie upodobał sobie hołubioną w Hollywood narrację „kina o kinie”, odsłaniającą przed przeciętnymi zjadaczami chleba tajniki pracy legendarnych artystów, którzy ukształtowali kino takim, jakie znamy je dzisiaj. Po nostalgicznym Blue Moon, w którym fenomenalnie odegrany przez Ethana Hawke’a Lorenz Hart swoje ostatnie chwile spędza na rzewnym wspominaniu szczytu musicalowej kariery, gdy nie musiał mierzyć się jeszcze z wykańczającą wewnętrzną pustką i brakiem weny, amerykański reżyser (choć teraz bardziej precyzyjne byłoby tu określenie „obserwator fenomenu kina”) przenosi nas do kolejnego wiekopomnego momentu w historii sztuki filmowej. 

Zafascynowany buntowniczą twórczością Chabrola, Truffauta, Rohmera i, co najważniejsze, Jeana-Luca Godarda – francuskich rewolucjonistów, którzy pod koniec lat 50. zupełnie nieoczekiwanie zmienili współczesne postrzeganie sztuki wielkiego ekranu, postanawia zabrać nas za kulisy powstawania jednego z najbardziej rozpoznawalnych dzieł tego okresu. Breathless, który otworzył drzwi do kariery dla Jean Seberg i Jeana-Paula Belmondo, to dla Linklatera niemal sanktuarium, któremu pokłony składa w każdej scenie swojego mocno udokumentalizowanego dzieła, precyzyjnie odmalowującego portret geniuszu Godarda i jego pobratymców.

Stały bywalec rautów organizowanych dla artystycznej francuskiej śmietanki i od zawsze pragnął w końcu wyrwać się z ograniczonych zasobów krytyka i analityka filmowego, by – jak sam przyznaje – prawdziwą krytykę wyrazić stworzeniem własnej filmowej odpowiedzi na wszystkie przywary ówczesnej kinematografii. Linklater skrupulatnie śledzi więc tę słynną godardowską nonszalancję i nie tyle kręci film o jego życiu, co niemal dosłownie przenosi nas do świata przedstawionego w Do utraty tchu. Przeciwnicy twórczości nowofalowych artystów nie doszukają się tutaj obiektywnego, racjonalnego kompromisu między osobistym uwielbieniem Linklatera a reżyserską powściągliwością i zadawaniem pytań – New Wave JEST połechtaniem artystycznego ego Godarda i przychylnych mu krytyków. Co nie odbiera mu jednocześnie typowych dla Linklatera refleksji o fantazjach i pragnieniach współczesnych dwudziestoparolatków.

REKLAMA

Twierdzić, że Nouvelle Vague jedynie inspiruje się procesem powstawania Do utraty tchu to niedorzeczne niedopowiedzenie. Już od pierwszych chwil nakręconego na czarno-białej taśmie filmu niemal kropka w kropkę odtwarzamy zarówno kulisy, jak i samą treść kultowego Breathless, co stawia Linklatera na pozycji, czujnego naśladowcy balansującego na granicy kinowego fanatyzmu twórcy Pogardy i Alphaville. Genialnie obsadzeni Guillaume Marbeck i Zoey Deutch to współczesne kopie Jean Seberg i Jeana-Luca Godarda i zarazem jedne z najciekawszych aktorskich wcieleń tegorocznego Festiwalu Filmowego w Cannes.

Ich starający pierwsze kroki w karierze bohaterowie spotykają na swojej drodzy prawdziwe ikony francuskiego kina: Agnès Vardę, Juliette Gréco, Roberta Rosselliniego czy Érica Rohmera i odtwarzają zapiski z filmowej encyklopedii. Problem w tym, iż w potrzebie oddania hołdu zaledwie jednemu wyjątkowemu artyście, Nouvelle Vague zapomina o psychologicznych portretach pozostałych postaci, czasem podsumowanych zaledwie kilkoma zdaniami, najczęściej jednak zepchniętych na czwarty plan w zestawieniu ze schematycznym kalkowaniem kadrów z Breathless.

Choć tym razem dialogi Linklatera są ostre, cięte gwałtownie za sprawą dynamicznego montażu, wciąż mają w sobie mnóstwo uwielbianego przez Amerykanina sytuacyjnego humoru, a w tym przypadku także i satyry i wyśmiania pewnych praktyk rządzących filmowym i recenzenckim światkiem. Fabelmanowie, Babilon czy Pewnego razu… w Hollywood błyskotliwie rozpoczęły ten coraz bardziej popularny w kinematografii trend, jaki Linklater przenosi właśnie na kolejny, wyższy poziom filmu w ramach filmu tak nieskazitelnie odwzorowanego, iż jedynie twarze aktorów odgrywających towarzyszy podróży Godarda, jak i jego samego rozróżniają jego artystyczną wizję od linklaterowskiej fikcji.

Rozumiem rzecz jasna głosy oburzenia, oskarżające Linklatera o żerowanie na twórczości Francuza i niedołożenie do Nouvelle Vague żadnej osobistej iskierki. Przyzwyczajeni do jego intymnej i ckliwej interpretacji współczesnych związków i relacji rodzinnych nagle znajdujemy się na zupełnie obcych wodach, poświęconych bardziej eksploracji dorobku artystów poprzedniej epoki a niżeli wyznaczaniu nowych trendów. Ja mimo wszystko kupuję tę jego nową nieoczywistą transformację i czułość, z jaką obchodzi się z dziedzictwem filmowca, który poniekąd zmotywował go do wyboru własnej zawodowej ścieżki. Tak bezpretensjonalne podpatrywanie działań filmowego guru, jakim bez wątpienia jest do dzisiaj Jean-Luc Godard to iście fascynujący przypadek powrotu do korzeni, który może okazać się czarnym koniem canneńskiej, a kto wie – może nawet i oscarowej rywalizacji. W końcu co przemawia do nieraz i hermetycznego środowiska krytyków filmowych bardziej niż dzieło eksplorujące ich własne artystyczne dolegliwości?

Mary Kosiarz

Mary Kosiarz

Daleko jej do twardego stąpania po ziemi, a swoją artystyczną duszę zaprzedała książkom i kinematografii. Studentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Ulubione filmy, szczególnie te Damiena Chazelle'a i Luki Guadagnino może oglądać bez końca.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA