BLUE MOON. Najlepszy film Linklatera od czasu „Boyhood” [RECENZJA]

Miłością, jaką nosi w sercu, spokojnie mógłby obdarować cały świat. Czynił to zresztą przez ostatnich 25 lat, kiedy wraz ze swoim wieloletnim partnerem stworzył niekwestionowane muzyczne hity – Isn’t It Romantic, My Funny Valentine, czy słynny Blue Moon. Jednak dziś, nieważne jak desperacko błaga o odwzajemnienie swojego uczucia – nikt nie jest w stanie ulżyć jego cierpieniom. Po wielu dekadach współpracy z twórcą jednych z najpiękniejszych filmów naszych czasów Richardem Linklaterem Ethan Hawke dostarcza oscarowego performance’u jako Lorenz Hart, pogubiony w uczuciowych meandrach romantyk w bez wątpienia najlepszym dziele reżysera od czasu niezapomnianego Boyhood.
„Czujny, dynamiczny, wspaniale spędzało się z nim czas”. „To był najsmutniejszy człowiek, jakiego znałem”. Richard Linklater i Ethan Hawke, którzy nad przeniesieniem na ekran historii Lorenza Harta – jednego z najsłynniejszych broadwayowskich tekściarzy – pracowali przez ostatnie dziesięć lat, nieprzypadkowo rozpoczynają swój nowy urzekający projekt od cytatów ukazujących tak piękną sprzeczność w charakterystyce zagubionego, nieśmiałego, spragnionego romantycznej miłości mężczyzny. Bo kim tak naprawdę jest Larry Hart? Kiedyś faktycznie mógł uchodzić za legendę, twórcę objawionego, mistrza w dostarczaniu najpiękniejszej rozrywki z możliwych. Ale teraz? Sam nawet nie jest pewien, czy zasługuje na miano prawdziwego artysty. Przepełniony rezygnacją, tęsknotą za dawnymi przyjaźniami i zapałem do pracy, snuje pokrętne refleksje na temat tego, co w jego karierze na zawsze już przepadło. W szczególności 31 marca 1943 roku to dla niego dzień osobistej żałoby. W chwili gdy cały świat zachwyca się musicalem Oklahoma! autorstwa Richarda Rodgersa, z którym niegdyś łączyła go pełna wzlotów i upadków twórcza relacja, Larry jest jedynie biernym obserwatorem jego sukcesu, gościem, który – choć nie zostanie wprost wyproszony z imprezy – zdecydowanie nie jest na niej mile widzianą osobistością. Naiwnie zakochany w ideach przeszłości, koniec końców musi poradzić sobie z osobistą porażką, którą tak rozpaczliwie od siebie oddala.
Głęboką niepewność siebie chowa więc w niekończącym się czarnym humorze, który ma pomóc mu przetrwać ten najtrudniejszy życiowy zakręt. Jednak w momencie, w którym cały świat zdaje się z każdą chwilą oddalać od niego o kolejny centymetr, demony uzależnienia, straty i desperacka potrzeba docenienia zdają się przemawiać przez niego z nieznaną wcześniej intensywnością, coraz mocniej i mocniej przekonując, iż nie pozostało mu już nic poza sentymentalnym pożegnaniem.
Ethan Hawke, który specjalnie na potrzeby kolejnego projektu Linklatera przeszedł niewiarygodną fizyczną metamorfozę, po ponad 30-letniej współpracy z reżyserem dostarcza absolutnie porywającego, godnego oscarowej nominacji występu. Fenomenalna gra humoru z głęboką życiową refleksją, tak hołubiona przez obu filmowców, w Blue Moon podsumowuje i uwydatnia najpiękniejsze motywy z ich poprzednich wspólnych dzieł. Scenariusz autorstwa Roberta Kaplowa to skarbnica niesłychanie błyskotliwych sentencji, której teatralny format – choć w kinematografii dość mocno już wyeksploatowany – w rękach Linklatera nie ulega banalizacji i nawet najdłuższy monolog wybrzmiewa w nim świeżo i dynamicznie. Całokształt postaci Larry’ego bazujemy w końcu na spędzeniu z nim tego jednego, szczególnego dnia – przepełnionego smutkiem, zawodem i stratą niejednej miłości. Perfekcyjnie skrojone dialogi są tu więc podstawą do opowiedzenia historii człowieka pełnego swoich dziwności i sprzeczności, który ponad wszystko chce po prostu zostać wysłuchany. Tak jak w przypadku Céline i Jessego w trylogii Before, Linklater daje nam dostęp do zaledwie procenta prawdziwej osobowości Larry’ego – ile w końcu jesteśmy w stanie naprawdę dowiedzieć się z jego życiorysu po jednym wieczorze? Blue Moon bynajmniej nie stara się szczegółowością charakterystyki dorównać każdej typowo skrojonej biografii – bardziej niż na panoramicznym obrazie życiorysu artysty, z karabinu wystrzeliwującego najważniejsze fakty na temat Harta, skupiamy się na ostatniej, pełnej odniesień do jego ulubionej Casablanki czy mnóstwa komediowych wstawek spowiedzi, którą dzieli się najpierw z barmanem Eddiem (Bobby Cannavale), następnie świętującym swój sukces Richardem (Andrew Scott) czy w końcu ze swoją niedoścignioną miłością Elizabeth (Margaret Qualley) – piękną, choć pustą młodą poetką, która zamiast docenić jego otwarte serce, rani go jeszcze bardziej opowieścią o swoich miłosnych podbojach. Na podobieństwo szalonego spektaklu teatralnego, ograniczonego zaledwie do kilku pomieszczeń, Linklater w znanym sobie refleksyjnym, słodko-gorzkim tonie tworzy absolutnie poruszający pożegnalny list artysty, skazanego mogłoby się wydawać na „wieczne zapomnienie”. Jednak w rękach tak zgranego trio Hawke’a, Scotta i Qualley historia Larry’ego Harta staje się jednym z najbardziej autentycznych i najpiękniejszych dzieł w filmografii wspomnianej trójki, będącym połączeniem wyjątkowo trafnej komedii i inspiracji największymi hollywoodzkimi klasykami.
Czy Linklater zaczarował więc na tyle mocno, by wraz z Blue Moon stanowić konkurencję dla swoich najbardziej kultowych dzieł? W jego najnowszym projekcie siłą napędową są genialnie wykreowane postaci obu planów i piekielnie dobry scenariusz, który pod płaszczykiem wszechobecnego humoru opowiada w istocie niezwykle dołującą historię złamanego serca – zarówno tego należącego do artysty o zwichrowanym ego, jak i zwyczajnego rozczarowanego życiem człowieka. Blue Moon w niczym nie przypomina gorączkowego, seksownego i dość klasycznie komediowego Hit Mana, ale wraca do starych zwyczajów Hawke’a i Linklatera, którzy w ujmujących opowieściach rodem z klasycznego Hollywood nie mają sobie równych. Historię Larry’ego Harta możemy więc pojmować dosłownie jako przepiękne ukoronowanie ich wieloletniej współpracy, która – wreszcie! – może obu filmowcom zapewnić oscarowe statuetki.
Blue Moon, przypominający sfilmowaną znienacka sztukę teatralną, chwyta za serce i nie przestaje wzruszać na długo po wyjściu z kina. I choć przeładowanie scenariusza wyjątkowo erudycyjnym, mędrczym językiem momentami jest w stanie przytłoczyć i nieco udramatyzować historię Larry’ego (która od teraz stanowczo nie będzie już skazana na zapomnienie) – to w tym kryje się cała nietuzinkowość i teatralność starego-nowego stylu Linklatera. Puszczającego oczko do fanów trylogii Before, pozwalającego na przeżycie wewnętrznego katharsis i składającego hołd najpiękniejszej erze filmowej historii.